14 grudnia 2013

Grą Roku zostaje...













No i stało się! Kolejna gala VGX za nami niosąca za sobą większe lub mniejsze zaskoczenia. Każdy gracz czeka na ten moment, by poznać wygraną Tej, O Której Gadają Miliony, a tym samym zhejtować Internety od góry do dołu lub opcjonalnie wychwalić wybór komisji w niebiosa. Po długiej przerwie w pisaniu (sorry, matura jak już mówiłam kiedyś :c ) postanowiłam się przyjrzeć wybranym werdyktom i poddać je ocenie własnego gustu.

            Zacznę może nieco od tyłu – nie we wszystkie tytuły ze wszystkich gatunków grałam, zatem o nich się nie wypowiem. No to jedziem:

Best Voice Actor/Actress
Te tytuły przypadły duetowi z tegorocznego hitu Naughty Dog. Mowa oczywiście o Ashley Johnson (Ellie) oraz o Troyu Bakerze (Joel). Rewelacyjny wybór – ta parka to istna śmietanka tegorocznej sceny gamingowej i nie bardzo wyobrażam sobie innego werdyktu. Zarówno Baker jak i Johnson mierzyli się z mocnymi przeciwnikami, jednakże ten pierwszy był nominowany podwójnie (jako Booker DeWitt), zatem jego przegrana tutaj graniczyła z cudem.

Best PlayStation Game
Nigdy nie rozumiem nominacji w tej dziedzinie (to samo z Iksem), bo większość z pretendentów to multiplatformowe tytuły, a na exclusive’y nie zawsze się znajdzie miejsce (np. Beyond nie było). Ale oczywiście wybór padł na The Last of Us, które słusznie zdobyło nagrodę, co kolejny raz uważam za bliskie mojej opinii.

Studio Of The Year
Tu mnie cieszy fakt, że wielkie Naughty Dog przebiło nie mniejsze Rockstar. Dziwi mnie to osobiście, bo przecież taki hype był na GTA, ale jak widać doceniono jednak studio płodzące nową, fantastyczną markę na pożegnanie minionej generacji.

Best Action Adventure Game
No i kolejne zaskoczenie! Znowu na plus – swój głos także oddałam na Assassin’s Creed IV. Nikt nie może zaprzeczyć, że była to jedna z najlepszych gier tego roku, ale chyba pierwszy raz odsłona tasiemca Ubisoft nie zdobyła nominacji na Grę Roku. Ale z kolei zawsze trafiała na listę Najlepszych Gier Akcji i zawsze wygrywała. Ten werdykt jak zwykle bardzo mnie cieszy, zwłaszcza, że właściwie cała reszta nominowanych miała zdecydowanie większe szanse (a w sumie większość współczesnych produkcji AAA to gry action/adventure, zatem mogło się tu znaleźć prawie wszystko).

Game Of The Year
No i wreszcie, najważniejsze, najbardziej wyczekiwane i najhojniej nagradzane stanowisko. Wszyscy dobrze wiedzieliśmy co wygra, jednak w duszy nosiłam cichą nadzieję, że będzie inaczej. To jedno z niewielu wygranych, z którą nie bardzo się zgadzam, gdyż od czerwca br. me serce pędziło jedynie w kierunku The Last of Us. Ale cóż, GTA V jest grą wyczekiwaną przez rzeszę ludzi nawet spoza fandomu, a jego niewyobrażalna sprzedaż sama za siebie podjęła decyzję. Nie grałam, to prawda, ale nie ukrywam, że tętnię smutkiem, bo nie dano szansy nowemu IP, pięknemu, wkraczającemu w next geny tytułowi, któremu nie można odmówić artystycznego kunsztu, a z pewnością jest jego mniej u dziecka Rockstar nastawionego głównie na najczystszą zabawę wciągającą gimbusa, mamę, dziadka i kota. No trudno, TLOU zwyciężyło w aż trzech innych nominacjach, ale uważam, że jest także warta tej najważniejszej.



To tyle z mojej strony. Samej gali nie miałam okazji oglądać mimo, że pokazano nieco nowego na temat gier będących w produkcji już dłuższy czas (The Witcher i The Division – wow), a także parę nowych indyków na najnowszą generację. Zacieram rąchy na następną galę, która zapewne wyrzuci nas ze skarpetek mnogością nominacji ciężkich w wyborze. 

9 listopada 2013

Nie odpuszczę już nigdy

                Już od dłuższego czasu rzadko, a nawet wcale nie mam okazji napotkać pozytywnego zaskoczenia rozkładając się na kinowym fotelu i wypatrując nowości płynących z projekcji. Współczesna kinematografia ma to do siebie, że jest wiecznie powielana, kopiowana i pełna prostych, komercyjnych rozwiązań, którymi wszyscy raczej są już znudzeni. W minionym miesiącu natomiast spod skrzydeł produkcji Alfonso Cauróna na srebrny ekran osiadła wyjątkowa premiera, która dostarczyła mi niemałych zastrzyków nostalgii i melancholii wywołanych pochłonięciem przez czystą sztukę przepełnionej ambicją.


„Gravity” zyskało rozgłos widzów nie bez powodu. Jednym z głównych jest naprawdę oszałamiający efekt 3D, który za prawdę powiadam Wam – pierwszy raz był na serio obowiązkowy i konieczny, gdyż tylko z nim można było autentycznie przenieść się na stację kosmiczną i ufnie zawierzyć twórcom, że na bank tak to wygląda w rzeczywistości.

Następnym czynnikiem sprawczym sukcesu jest rewelacyjna fabuła, która, jak wspomniałam wcześniej, niewiele ma wspólnego z mainstreamem. Historia ta opowiada o parze astronautów – podczas pobytu na stacji kosmicznej dostają z deszczu odłamków, co skutecznie odpina ich od reszty załogi i posyła w kosmicznego przestwór przestrzeni. Od tej pory, z resztką zapasu tlenu i pełnią paraliżującego strachu muszą zmierzyć się z samotnią i pokonać największe ludzkie słabości próbując powrotu do cywilizacji z wrzaskiem ciszy nieniosącej żadnej nadziei. Przez większość filmu towarzyszy nam dziewicza i niczym nieskalana cisza, która wprowadza niezwykłą atmosferę bezradności w obliczu nieskończonej przestrzeni kosmicznej.

Wykonanie? Gały pękały. Srlsy, takiego PIĘKNA i niesamowitej precyzji roboty nie widziałam chyba nigdy. Efekty specjalne, udźwiękowienie, tła, gra aktorska – głowa mała od perfekcji. Każdy obiekt idealnie dopracowany, każdy cień i światło idealnie umiejscowione. Od hełmu zawsze znakomicie odbija się Słońce i Ziemia. W tej materii nikt nie ma prawa do niczego się przyczepić, bo całość została wykonana bez najmniejszej skazy. Gra aktorska to również najwyższa półka, w końcu George Clooney i Sandra Bullock. Powiem jednak, że to doprawdy niezwykły przykład obrazu jednego aktora. Jeśli nie wiecie o co chodzi to zobaczcie film, efekt jednej twarzy na ekranie służy niezwykłej autentyczności całej historii. W ogóle przypomina ona jakąś biografię, albo film oparty na faktach.

Wzruszyłam się do szczerych i intensywnych łez, nie powiem, że nie. Wzruszyła mnie historia dr Ryan Stone, muzyka, a także po prostu czysty artyzm. W tym momencie pojawiła się jednak rzecz, którą końcem filmu uznałam za przesadzoną – po którejś tam minucie projekcji doznałam przepełnienia patosem i dramatem, który wyciskając przesadnie łzy wywoływał wręcz chęć samobójstwa, a już na pewno depresji. Przez całą opowieść tak zżyłam się z bohaterką, że zaczęłam doznawać tych samych cierpień i stresów kiedy próbowała przeżyć. Los faktycznie żałośnie się z nią obchodził, co krok podtykając jej ogień, pozbawiając tlenu, czy rozbijając o kolejne fragmenty stacji. Trochę zbyt brutalnie, w końcu to film raczej służący rozrywce, a nie manifest ku ochronie kujonów przed szkolnymi łobuzami.

Jarałam się także pointą i morałem, jak to ja mam w zwyczaju. Podczas zmagań astronautki z rzeczywistością jej towarzysz, Kowalski (Clooney) co rusz zarażał ją optymizmem napędzając bohaterkę do działania i nie pozwalając jej odpuścić. To taki wspaniały anioł stróż, dobry duszek, którego wszyscy potrzebujemy w gorszych fazach naszej egzystencji.

Mimo dręczącego po seansie poczucia dramatu i bezradności uroniłam łzę z radości ujrzenia tak dobrego filmu, jak dla mnie oscarowego. Uwielbiam historie z przesłaniami ulokowanymi na pełnym ambicji obrazie. To opowieść o nas, o człowieku. Możemy sobie dumnie władać naszym światem, ale istnieje jednak coś poza nami – to przestrzeń kosmiczna, nieograniczona i niezbadana siła, która nigdy nie da się ujarzmić ludzkiej ręce. Piękne to czasy, skoro film sci-fi wpoił mi, że sukces zależy jedynie od determinacji. By nigdy nie odpuszczać.

20 października 2013

Pod Ciężarem Deszczu

             
  Moja uległość w stosunku do opinii mediów odnośnie Beyond: Two Souls spowodowała wstrzymanie się przed zakupem. Być może postąpiłam niesłusznie, jednak nie mam zamiaru odpuszczać sobie tego tytułu. Po paru dniach refleksji nad recenzjami uznałam, że czas na zmianę mojej okraszonej wstydem nieznajomości poprzedniej produkcji studia Quantic Dream – Heavy Rain - zwłaszcza, że kosztuje w tym momencie prawie trzecią część kwoty przygód Jodie.
                


Od razu na początku urzekł mnie design głównego menu, silnik deszczu został wykonany naprawdę znakomicie komponując się z otaczającym klimatem, fabułą, a także wpasowywujący się w przygrywający OST, o którym jeszcze wspomnę później. Podczas instalacji czas można spożytkować bardzo pożytecznie – na ekranie pokazują się nam instrukcje dotyczące złożenia okładkowej figurki origami, za co ogromny plus!

Cóż mogę rzec o fabule? No zaiste niewiele, bo każdy nawet najmniejszy opis i próba jego oceny skończyłaby się najprawdopodobniej niszczącym spoilerem. Z tego co można zdradzić to model prowadzenia tej historii – to cztery równoległe i odrębne życiorysy kierowane naszymi decyzjami, które tym razem faktycznie (podobno, bo grałam raz) prowadzą do paru różnych zakończeń, zatem warto spróbować powtórnego przejścia. W każdej wersji gry historie tych postaci zaczynają się ze sobą przeplatać łącząc się w spójną całość. Każde z nich jest bowiem zamieszane w jakiś sposób w przypadek kryminalny Origami Killera – seryjnego zabójcy porywającego chłopców, topiącego ich potem w deszczówce i zostawiającego ich osoby objęciom śmierci z charakterystyczną figurką origami w martwych dłoniach, kwiatem orchidei na klatce i błotem na twarzy. Cóż, tajemnicza sytuacja prowadząca do epicko zaskakującego zakończenia będącego powodem nostalgi, żalu i wzruszeń.

Jest rok 2010, zatem dość dużo czasu temu, tym bardziej dla świata grafiki. Uważam jednak, że prezentuje się ona całkiem nieźle dziś, a co dopiero wtedy. Twarze są pięknie i naturalnie dopracowane – widać, że mają swoje odpowiedniki w realnym świecie, które użyczyły im swoich ruchów i aparycji. Otoczenie też nieźle wykonane, ale oczywiście przedstawione w wyjątkowo ponury sposób, oblany wieczystym deszczem wywołującym depresję. Animacje świetne, do tych związanych z chodem mogłabym się jedynie przyczepić, zwłaszcza, że szlag szczelał od ich powolnego tempa i tragedii w poruszaniu się – po kija do ruchu mi potrzebne jest R2?! Nie może mi gościu się poruszać od zwyczajnego wychylenia gały? Z resztą i to było piekielnie uciążliwe, tym bardziej w duecie z dupowatą pracą kamery.

Gameplay to już charakterystyczny dla tego dewelopera model standardowego QTE. Filozofii niby nie ma, ale moim zdaniem doskonale pasuje do całości klimatycznej tej produkcji. Czasem też nie jest łatwo – Quick Time Events są naprawdę quick, a dodajmy jeszcze to tego pełen suspensu podkład muzyczny, krzyk bohatera i psychiczny wzrok agresora. I ja w tym momencie machałam padem na boki z wrzaskami przerażenia, stresu i łomotającego serca. W dodatku, jeśli popełnisz jeden błąd w powtarzaniu ruchów na ekranie Twoja postać może przypłacić ten fakt najwyższą ceną i co rzadko spotykane – nieodwracalną.

Muzycznie to również majstersztyk. Przez całą opowieść towarzyszy nam klimatyczny dźwięk często przypominający padający deszcz i zmieniający się dynamicznie zależnie od wydarzeń na ekranie. Czasem, jak już wspomniałam, nabierawszy psychodelicznego tempa stresuje gracza do granic możliwości jeszcze bardziej go intrygując i nie pozwalając na odejście od konsoli. Nawet teraz, w trakcie pisania tej recenzji, do moich uszów dobiega z głośnika ten intrygujący OST.

David Cage osiągnął coś niesamowitego, przełomowego wręcz w branży elektronicznej rozrywki. Czegoś takiego jeszcze nie było i, moim zdaniem, jest to pozycja obowiązkowa dla każdego gracza hardkorowego. Mimo przygnębiającej atmosfery pełnej nostalgii i depresji doświadczyłam czegoś ciekawego – nareszcie ktoś ukazał otwarcie w grze sposób postępowania człowieka w obliczu zagrożenia najbliżej mu osoby, do czego jest wtedy zdolny, jakie motywy nim kierują. To nieliniowa, pełna zwrotów akcji opowieść, o której z dumą będę mówić pokazując ją na swojej półeczce. Czy to gra, czy to już film? Ciężkie jak deszcz jest to pytanie, jednak pewnie stwierdzam, że granica między tymi dwoma gałęziami kultury widocznie się tu zaciera dostarczając nową, pasjonującą i rodzącą refleksje jakość. To po prostu wyjątkowy i nieprzeciętny tytuł, który istotnie traktuję jako bardziej doświadczenie niż grę, choć, nie ukrywam, że moja wersja zakończenia pozostawiła w moim guście pewien swędzący niedosyt, który mam nadzieję podrapać przy kolejnym przejściu. Heavy Rain to historia o determinacji i zdolności do bezwarunkowego poświęcenia, a także o zmianie ludzkiej świadomości podczas traumatycznych zdarzeń stawiająca nurtujące pytanie – jak daleko zajdziemy, by uratować kogoś kogo kochamy?
               
               

                

18 października 2013

Wyjątkowy życiorys w jednej minucie

                Na wstępie sorasy za ułomną częstotliwość postów, ale do tych paru sztuk, co tu paczą czasem: dużo nauki mam, wybaczcie.
                Wspominałam już swojego czasu o potędze reklamy zawartej w wyjątkowych zwiastunach gier i zdanie moje wciąż podtrzymuję. Właściwie to jak inaczej zachęcić do kupna, jeżeli nie wzbudzeniem jakiejkolwiek emocji?

                Taka emocja (zwłaszcza u mnie) jeśli jest silna, to prowadzi do potrzeby. PALĄCEJ potrzeby posiadania przedstawianego produktu. Tym razem jest to zbliżający się Batman: Arkham Origins (25 X premiera) i jego trailer, który najprawdziwiej chwycił mnie za serce – w komentarzach krążących po necie znalazło się nierzadko porównanie do efektu „traileru Dead Island”.  To spot telewizyjny, a co za tym idzie, krótki, ale całkowicie wystarczająco ukazujący historię pewnego legendarnego bohatera, który z osieroconego chłopca przemienia się w żądnego sprawiedliwości protektora Gotham City.
                Cel twórców został osiągnięty, bo sprawili, że tuż po premierze pędzę po swój egzemplarz, który, choć był przeze mnie planowany, miał zostać nabyty po zejściu z ceny. Tym razem – shut up and take my money.


5 października 2013

Welcome to Sleepy Hollow…

… the city of mystery and evil getting back to life! Taki mniej więcej opis można przyporządkować pewnemu amerykańskiemu miasteczku, w którym dzieje się serialowa akcja. Postanowiłam naskrobać o tej produkcji słów kilka, gdyż niewątpliwie prosperuje ona do jednej z najlepszych tego sezonu.

                
                Jak na moje oko serial nosi w sobie klimat dobrego i pierwotnego Supernaturala z czasów jego pierwszych sezonów. Jest intensywny suspens, są ciekawi bohaterowie, jest kryminalistyka tropiąca ślady zjawisk paranormalnych. Wydawałoby się, że niby fajnie, acz nie jest to nic nowego - jest jednak inaczej.
                Tytuł z pierwszych chwil pilota chwycił mnie za moje gamerskie serce przedstawiając sceny z czasów amerykańskiej wojny o niepodległość, które do złudzenia przypominały trailer zeszłorocznego Asasyna. Ale jak pomiędzy „czerwone kubraki” wpadł jeździec bez głowy to nieco straciłam swoją, bo zaczęłam się martwić o jakość nadchodzących zdarzeń. Ale okazało się, że główny bohater tej batalii, Ichabod Crane, wkrótce przenosi się do czasów współczesnych i dołącza do śledztw młodej pani porucznik (swoją drogą chłop jest zdziwiony, że kobieta trzyma broń, w dodatku jest ciemnoskóra i NIEpoddana niewoli!). I od tamtego czasu razem badają budzące się zło w mieście wykorzystując wiedzę Crane’a i odkrywając tajemnice Abbie sprzed lat… Parę dni temu widziałam trzeci odcinek i mimo, że nie chcę jednak spoilerować żadnych wydarzeń to muszę z szczerego serca polecić wszystkim fanom dobrego amerykańskiego serialu! Ciężko też poddawać się jednogłośnej opinii, lepiej poczekać na koniec pierwszego sezonu, ale już teraz wiem, że w scenariuszu serialu drzemie jeszcze nie jeden zaskakujący zwrot akcji…

                

28 września 2013

#omgdajciejużBeyonda

                Nie będę się ukrywać z faktem, że należę do tego grona graczy, które w wielu produkcjach dostrzega pewne podwójne dna, walory wysoce artystyczne czy dostawę wzruszeń do łez. W środę miałam bowiem okazję sobie uświadomić jak cenne są dla mnie w odbiorze emocje płynące z obrazu generowanego przez moje PS3, a dokładniej z kawałka kodu nadchodzącego arcydzieła studia Quantic Dream.
                

                 

                Jestem z tej już raczej licznej szlachty posiadającej abonament PS Plus, zatem demko Beyond: Two Souls wpadło i w moje napalone rąsie. Zanim jednak dokonam recenzji o niewątpliwie pozytywnej opinii chciałabym się podzielić pewną refleksją.

                Tak się składa, że już od jakiegoś czasu jesteśmy świadkami pewnego nurtu prowadzącego branżę gier w kierunku przez nikogo wcześniej niespodziewanym, którym jest nacisk na emocjonalną historię o środkowym palcu w stronę oscarowych filmów.
                Historia gier wideo zaczęła się właściwie od paru pikseli po ekranie pląsających i dostarczających frajdę natury stricte mechanicznej – gameplayowej, liczyły się głównie kombinacje przycisków i ich konsekwencje na ekranie. Potem zaczęto iść głębiej pragnąc zaspokojenia potrzeb wizualnych tj. masterowania grafiki i animacji, by robiły dobrze oku, a źle konkurencji. Następnie ktoś odkrył, że gra nie musi być pustą nawalanką o sztampowej fabule lub jej braku, w związku z tym można ją wzbogacić o głębokie charaktery, a także nieliniowe prowadzenie historii niosące niezliczoną ilość zaskoczeń, nostalgii, wzruszeń i co najważniejsze – refleksji nad własnym życiem, a może nawet nad jego zmianą.  Ot, taka filozofia.

              To wszystko mknie w stronę jak najbardziej przeze mnie pożądaną, bo jak wcześniej wspomniałam potęga emocji łechta mojego wewnętrznego geeka najintensywniej, a jeśli płyną z gier to rozpływam się do reszty. „Taka sytuacja” miała miejsce właśnie podczas obcowania z Two Souls.
                Od pierwszych chwil pomyślałam sobie „biorę w ciemno k*rwa”, a opinia ta znalazła później stosowne podstawy w trakcie grania. Nie do końca też dzierżę możliwości by opisać fabularnie co tu się działo, bo sama nie wiem, ale ochoczo wzięłam w obroty dwa chaptery: Eksperyment i Ścigana. Nie odważyłam się jednak spróbować dubbingowanej wersji, jak zwykle pozostałam przy oryginale. Pierwszy z rozdziałów pokazuje kilkuletnią Jodie poddawaną testom (w łapska dostaje nam się kontrola nad Aidenem, duchowym bytem związanym z dziewczynką), w drugim natomiast mierzymy się z oklepanym motywem pogoni na dachu pociągu, a potem przez las. Po półgodzinie zbierałam szczenę z podłogi – jakie to fantastyczne rzeczy można jeszcze wyciągnąć z tej generacji! Ale nie oszukujmy się, takie efekty należą tylko do exclusive’ów Sony (Uncharted, TLOU), sorry bardzo iksboksiarnio.  Ale na serio, byłam absolutnie oszołomiona animacją twarzy, samą grafiką, potężnym OSTem i całym efektem. Niestety, mało w tej produkcji właściwego grania, całość opiera się raczej na QTE, machaniem gałą tam i nazad czy kliknięciem. Zatem niech zatwardziali fani intensywnego gameplayu nie próbują zasiąść do grania, bo przypuszczam, że szybko doznają zawodu. Natomiast przypuszczam, że po TLOU może być to historia roku (dajcie se spokój z GTA), dlatego każdy pragnący intensywnych doznań sfery emocjonalnej KONIECZNIE musi dać szansę Jodie Holmes bezapelacyjnie.
                

27 września 2013

The Last of Musical

                W świecie gamingowym lud nie raz domagał się zmiany zakończenia z racji jego niezaspakajających treści. Mieliśmy już zmianę endingu Mass Effecta 3, teraz przyszedł czas na grę minionego czerwca, a jest nią The Last of Us!
               
                 Wczoraj w Internety uderzyło alternatywne zakończenie zapowiedziane już wcześniej przez Naughty Dog. Sprawa prosta: jest po prostu genialne! Ja śmiałam się z niego niesamowicie – zajebisty dowód na poczucie humoru i dystans deweloperów. To po prostu jedna z finalnych scen wykonana w aranżacji… śpiewanej! Wyobraźcie sobie Joela śpiewającego jak w operze… w końcu facet zawsze chciał zostać muzykiem, right? Swoją drogą bardzo chętnie zobaczyłabym TLOU w całości w wersji musicalowej na scenie.


WARNING: Film zawiera olbrzymi spoiler, więc jeśli nie graliście, a kiedyś na pewno chcecie, to odradzam oglądanie.

Samo zakończenie rozpoczyna się od 2:44



18 września 2013

Grunt to dystans

                Muszę dziś pochwalić pewne wyjątkowe zjawisko, które miało miejsce wczoraj w branży gier. Nie spotkałam się z czymś takim wcześniej więc chciałabym podzielić się swoją opinią odnośnie dnia premierowego GTA 5, a dokładniej – odzewu konkurencji.
               
   
              Zaskoczył mnie pozornie prosty, jednak niosący przekaz plakat Watch_Dogs. Oczywiście, jest to jakaś autoreklama, jednak owacje na stojąco należą się za rzadko spotykany szacun do konkurencji. I to w tych czasach jeszcze! Ubisoft, naprawdę brawa za dystans do siebie i innych. Cieszę się, że nie próbują udowodnić na siłę całemu światu, że będą lepsi od Rockstara, tylko zachęcają do skosztowania zabawy z ich kuźni po nacieszeniu się piątą odsłoną legendarnej już marki. Swoją drogą założę się, że 99,9% pracowników nołlajfi kolejną dobę w Los Santos.
                No i Saints Row IV! Następni odważni próbujący odwrócić uwagę. Ci z kolei wypuścili darmowe DLC do swojego najnowszego dziecka o pewnej tajemniczej i kompletnie nic nie sugerującej nazwie – GAT V. Co prawda zawiera przysłowiowe gunwo, czyli parę outfitów czy włosów. No ale zawsze coś. 
               Nie jaram się produkcjami Rockstara. Są fajne, jednak na grubsze posiedzenia po prostu nie trafiają w me gusta. Jestem świadoma ich fejmu i zachowuję pewien szacunek do ich najnowszej produkcji, ale pamiętajmy, że wiele innych gier w tym sezonie również zasługuje na uwagę, a powyższe studia idealnie się wpasowywują. Jeszcze raz brawa dla Ubisoftu i Volition za posiadanie jaj i konstruktywnego osądu branży.
                

14 września 2013

Kulturalne tasiemce – wady i zalety kolejnych sequeli

 
               Nie ulega wątpliwości fakt, że temat przydługich serii jest ostatnio ciągle w modzie.  Naturalnie i w tym wypadku moje osobiste zdanie odróżnia się znacząco od powszechnej opinii hejterów, zatem chciałabym uchylić co nieco zdrowego podejścia do (nie)kończących się opowieści.
                

                Na pierwszy ogień pójdzie typ tasiemca, którego nie trawię najszczerzej – FIFA. Czaję, że może znaleźć się tu wiele fanów kopanki i mogę otrzymać za ten akapit wieczystego dissa, ale moim zdaniem to jest najwredniejszy, najbardziej ohydny, najokropniej niesprawiedliwy skok na kasę. Bo co niby ulega tam zmianie co roku? Skład, jeden, drugi, trzydziesty? I za to dajecie się ogolić z dwóch stów? Wydaje mi się, że najwięcej dobrego dla portfela, kontaktów towarzyskich i co najważniejsze – siebie - osiągniecie wyprawą na najbliższe boisko umawiając się z paroma kumplami i zwyczajnie grając w taki sposób dla zdrowia. Sportowe gry wideo bowiem mijają się kompletnie z celem, bo każdy kolejny sequel to jedynie chwila pracy twórców za Waszą ciężko zarobioną mamonę, którą moglibyście wydać na o wiele piękniejszą, zaawansowaną i genialną w odbiorze grę, której pomysł domyślnie jest grą wideo, a nie kalką z boiska szkolnego dla fanów futbolu, którym nie chce się ruszyć dupska spoza widok chipsów i TV.
                Jest też oczywiście seria, którą znam jak własną kieszeń. Assassin’s Creed zaczyna powoli przechodzić do historii jako jeden z największych tasiemców w branży. Uwaga, bo może Was to cholernie zaskoczyć – po kija zamykać pomysł i zbierać manatki w pizdu, jeśli jest on po prostu NIESPOTYKANYM SUKCESEM? Tak, powtórzcie sobie te słowa głośno i niech rozpocznie się ból dupy. W jakim celu unicestwiać kurę o złotych jajcach? Wiem, to odcinanie kuponów, odgrzewanie kotleta blablabla, ale statystyki sprzedaży każdej kolejnej odsłony o czymś jednak świadczą.  Ubisoft spłodził po prostu niezwykłą ideę, koncept łączący w sobie wszystkie fantastyczne cechy, których pragniemy w grach. Co z tego, że wydawany co roku? No to chyba zajebiście, co nie? Szybciej możemy się cieszyć sequelem megagrywalnej serii o nieprzeciętnej fabule, grafice i postaciach. Prawda to, że francuskiej firmie powoli kończą się sensowne pomysły, ale przymknijmy na to oko w podzięce za trylogię Ezio.
                Przyjrzyjmy się teraz innej gałęzi kultury. Mimo ponad dwóch lat po finalnym ukończeniu serii, Harry Potter po dziś dzień tętni swą niegdyś zdobytą i wciąż nieprzemijającą sławą. Swoim fejmem zapisał się już w historii tak, jak swojego czasu Star Warsy. To serie, których kult nie przeminie prawdopodobnie nigdy i słusznie. Wracając jednak do meritum – posługuję się tym przykładem, żeby pokazać, że jedną z ważnych czynników sukcesu marki jest jej umiejętne zakończenie w odpowiednim momencie. Oczywiście, tęsknię za przygodami Chłopca, Który Przeżył, ale wspominam to w sposób bardziej nostalgiczny. Cieszę się, że mogłam przeżyć tą wspaniałą historię i jednocześnie doskwiera mi smutek, że nastąpił jej koniec, jednak jeśli miałaby być kontynuowana w syfiasty sposób, to niech lepiej pozostanie w sferze reminisencji.
                Jednak najdłuższym przykładem tasiemca z rodziny przeze mnie zestawionej są zdecydowanie komiksy amerykańskie. DC i Marvel już od kilkudziesięciu lat raczy nas obrazkowymi historiami swoich bohaterów, których zakończenie nie tli się nawet na horyzoncie. Według mojej skromnej osoby jest to trafny pomysł, bo twórcy trzymają poziom nieustannie wysokim, a i hejterów coś nie ma, zatem komu finał legendarnych komiksów miałby się przysłużyć? Zwłaszcza, jeśli ci najpopularniejsi superbohaterowie wykraczają poza świat rysunku ratując świat zza srebrnych ekranów i przyciągając kolosalne rzesze fanów.

                Zatem jakie cechy mają długie serie? Przyjrzyjmy się małemu podsumowaniu.
ZALETY
+ możliwość powrotu do ukochanej serii
+ rozwój kultury masowej
WADY
- zmęczenie materiału po setnym sequelu (po prostu nuda)
- wrażenie czystego skoku twórców na kasę

Mimo raczej stałej równowagi dobrych i złych stron swoje zdanie skłaniałabym jednak ku zaletom. Nie wyobrażam sobie, żeby któryś z moich ukochanych seriali czy książek miałoby się kiedyś skończyć. Za bardzo przywiązuję się do bohaterów czy świetnej fabuły. Jednak jeśli twórcy naprawdę zabrakłoby pomysłów lub chęci dalszej kontynuacji to w jego obowiązku jest zakończyć swoją historię tak, by w sercach jej fanów zawsze miała swoje miejsce.


                

8 września 2013

Dziecięcą nadzieją wyczekując jesieni

Baza gimbów została zaktualizowana, czyli szkoła zaczęła nam się na dobre. Wiąże się to nie tylko z kolejnym rokiem nauki (dla mnie ostatnim, pozdro maturka), ale także z coroczną ramówką jesieni niosącą pokłady zazwyczaj wszystkiego co pobiera mój wolny czas. Nadchodzącego października wyczekuję ze zdwojoną siłą, gdyż tym razem wyjątkowo uderzy w mój fangirlism i zasób funduszy niszcząc
optymistycznie założone kucie do matury.
Hajs się zgadza, więc ruszamy.

             W pierwsze obroty najchętniej wzięłabym ramówę serialową, która w większości dla mnie nie ulega zmianie w porównaniu do poprzednich sezonów.  Obiektami moich westchnień standardowo już od jakichś 8 lat padnie Supernatural mimo mniej pochlebnych od paru sezonów opinii. Nic nie poradzę, że to wciąż mój pierwszy amerykański serial, któremu oddałam się bez reszty, zatem nie przepuszczę kolejnych 23 odcinków o Samie i Deanie Winchesterach pokochanych przeze mnie za głębokość charakterów (w tym także Castiela), a także za wiecznie obecny humor i gagi wpadające w me gusta. W kontynuowanych przeze mnie seriach znajdzie się też The Vampire Diaries, których nie kocham specjalnie za romansujące wampiry, ale znowu za genialne postacie, z którymi zaprzyjaźniłam się już i łatwo tej przyjaźni nie zerwę. Co z The Walking Dead? Niewątpliwie czekam na wspólne oglądanie z tatą co sobotę wieczorem na Foksie. Swoją drogą to jedyny serial, który oglądamy po ludzku i legalnie w najnormalniejszej telewizji, bo leci u nas do kilku dni po premierze amerykańskiej, a nie to co w sytuacji Supernatural – do kilku sezonów w tył. Jest też The Big Bang Theory planujący już zapewne wyborne łechtanie mojej geekowskiej osobowości dowcipami z zakresu komiksów, gier czy niemożności komunikacji z innymi. Wśród tej plejady samych swoich znajdzie się u mnie także miejsce na nowe tytuły – Almost Human i Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. twórców Avengersów. Pierwszy o czymś w stylu walki z przestępczością przy pomocy androidów, a drugi z nawiązaniami do komiksów Marvela. Sympatycznie, prosto i oryginalnie.
                Ten rok obfitował w mocne premiery filmowe, to muszę przyznać. Od maja byłam z 10 razy w kinie, bo pewnych premier typu Iron Man, Star Trek czy Man of Steel po prostu nie mogłam ominąć. Jesień też nie zapowiada się ubożej, bo tym razem czekam na nowego Thora (widzieli trailer z polskim dubbingiem? „Postradasz życie”) jako fanka komiksów Marvela i ponętnego boga. Do kina udam się także
na Ender’s Game z którego książkowym odpowiednikiem miałam okazję się zmierzyć przez te wakacje i ogólnie nie polecam niewytrawnym readerom, bo nie wchodzi zbyt gładko, a zaznaczam, że to powieść z trzydziestoma latami na karku, także było to moje pewnego rodzaju wyzwanie czytelnicze.  Czekam na Gravity z Sandrą Bullock i Georgem Clooneyem , które choć już miało jak zwykle premierę w Stanach to chciałabym zobaczyć to fantastyczno-naukowe zjawisko na dużym ekranie.
                Co do książek – tu nie przewiduję szalonych zakupów, jednak swoje miejsce na półce znajdzie na pewno The House of Hades mojego ulubionego autora, który w opóźnieniu w stosunku do premiery

amerykańskiej pojawi się na Targach Książki w Krakowie 24-27 października, na które zamierzam się udać.
                      I na deser to co lubię najbardziej. Tym razem scena jesiennego repertuaru premier growych pęka w szwach powiększona o nadchodzącą generację konsol i pożegnalne tytuły na przemijającą.
Preorder collectora najnowszego assassina złożony już z pół roku, co zatem z resztą? Moim wytrawnym gamerskim kciukom nie umknie Watch_Dogs (już pewnie na PS4), na które nie wiem czy nie czekam bardziej niż na AC4. Jest też Batman Arkham Origins. Wiążę z nim duże oczekiwania po poprzednich częściach, a także wszystkie materiały twórców puszczone w Internety nie reprezentują żadnych cech
świadczących o crapie. Wiem też, że zakocham się w wieńczącym życie PS3 exclusive’ie o tytule Beyond: Two Souls. To pewny blockbuster i prawdopodobny pretendent do gry roku, myślę, że to niewątpliwa kwestia.
                
                    Przypuszczam, że tych gier znajdzie się jeszcze o wiele więcej, czy to jako gratis w PS Plusie, czy jako nówka. To samo tyczy się książek, filmów i seriali. Bezapelacyjnie szykuje nam się gorąca jesień, zwłaszcza dla fanów gier zapowiada się wakacyjna temperatura, która wraz z rozpoczęciem roku 2014 rozpęta się do istnego piekła radości.
                

3 września 2013

Reklama kluczem sukcesu

              Czy zastanawialiście się kiedyś nad reklamami, które z irytacją znosicie podczas oglądania YouTube'a czy też w tv? Czy kiedykolwiek w zakupie produktu kierowaliście się jakością jego promocji? Ja owszem, cenię sobie wysiłek i twórczość w sposobie reklamowania twórców różnych dóbr, dlatego naszła mnie teraz taka refleksja o tym procesie w naszej branży - jaki wpływ mają na Was przeróżne trailery, trafiające niemal codziennie w internety i wzbudzające emocje, wzruszenie, czy też wywołujące po prostu epickie jaranko przed premierą ukochanej produkcji. Przyjrzyjmy się zatem pięciu takim 'reklamom', które w tym wypadku ja (na chwilę obecną uważam za najlepsze) tu zestawiłam:

5 MIEJSCE
Tutaj trafia trailer sprzed paru miesięcy - Cyberpunk 2077. Mijając ważny fakt, iż jest on naszej ojczystej produkcji, to jest iście fenomenalny! Absolutnie podoba mi się ten pomysł, jakość wykonania i oczywiście zajebisty klimat cyberpunku! Zdecydowanie mnie napalił (ten slow motion, jaram się jak wieża Borgiów) i czekam na samą grę, która niestety trafi na półki za jakieś 2 lata dopiero. A, i muzyka po prostu miut!


4 MIEJSCE
Następna nagroda należy się promocji ostatniego godnego Tomb Raidera o podtytule Underworld. Co tu dużo mówić, trailer przegenialny, chyba jeden z tych pierwszych epickich (2008 - DŻIZAS, byłam wtedy w podstawówce ). Dla fanów ogromnie zaskakujący i wzbudzający niesamowite emocje jeszcze bardziej zachęcając do kupna gry, wykorzystując symfonię Mozarta, która perfekcyjnie komponuje się w zdarzenie przedstawione.

 3 MIEJSCE
Kolejną grą o epickim trailerze jest mój przeukochany Mass Effect 3, który ma nawet swój tytuł: Take Earth back. Filmik odznacza się typową filmowością i podkładem muzycznym zespołu Two Steps From Hell. To wszystko razem naprawdę daje wyjątkowo filmowego wymiaru, godnego projekcji w kinach. Geniusz po prostu, ciary wszędzie, wrażeń multum.



2 MIEJSCE
Zbliżając się już do wielkiego finału, miejsce drugie dostaje się (na serio, to obiektywny osąd!) Assassin's Creed: Brotherhood. Jest absolutnie fenomenalny, genialny, po prostu widziałam go już miliardy razy i za każdym razem występują te same dreszcze i radość oglądania. W 100% wyraża jakość rozgrywki i sam w sobie ma pewnego rodzaju fabułę, na której podstawie spokojnie można by było nakręcić film. Dodatkowe propsy dostaje za lokalizację akcji, gdyż byłam dokładnie tam w ostatnie wakacje. To miejsce należy się w pewnym sensie ex aequo Assassin's Creed: Revelations, ta sama genialna historia, co poniżej.



1 MIEJSCE
I finalnie, miejsce najwyższe należy się najbardziej niesamowitemu trailerowi, jakiego kiedykolwiek widziałam. Mimo, że gra jest beznadziejna, sam trailer jest po prostu arcydziełem. Za pierwszym oglądaniem doczekał się moich łez, a za każdym razem moim szczerym i poważnym ukłonem w kierunku geniuszu twórców. Nie mam już więcej słów, musicie go zobaczyć sami.


             Tak właśnie kończę swój osobisty ranking reklam gier. To, co przedstawiłam powyżej, jest moim zdaniem idealnym wzorem na to, jak prawidłowo powinien być promowany produkt. Nie hasłami "3 za 2", "poczujesz się wyśmienicie" czy " włosy odrosną w 30 sekund", tylko tak, by wzbudzić najprawdziwsze ludzkie emocje w odbiorcy, właściwie zachęcając w nim chęć finansowej podzięki za ciężką pracę

31 sierpnia 2013

Gry LEGO i ich potężny fenomen



        Ciekawa jestem, co dla Was jest najbardziej istotnym elementem w grach wideo? Dla wielu będzie to z pewnością oprawa wizualna, animacje, a także dobry gameplay i fabuła. Owszem, dla mnie te cechy także grają ogromną rolę, ale co powiecie na, być może, banalne stwierdzenie, że w grach liczy się przede wszystkim... nieziemski fun?


Naturalnie każda dobra gra z definicji go zawiera, jednak chciałabym się przyjrzeć dzisiaj gatunkowi gier, z którego czerpię absolutnie czystą i najprawdziwszą satysfakcję z zabawy (i głównie z niej). Ostatnio bowiem miałam pierwszy raz w życiu okazję zetknąć się z produkcją studia Traveller's Tales o wszystko mówiącym tytule LEGO The Lord of the Rings, który wpadł w me pełne napalonych na nowe odkrycia dłonie przy okazji sierpniowego wyrzutu PS Plus na Vitę.
W ramach spowiedzi wyznam, że byłam bardzo sceptycznie nastawiona do tego wyboru Sony, bo mimo, że nie grałam nigdy wcześniej, to gry LEGO wydawały mi się dziecinnie słabe, niskobudżetowe i wiejące sandałem. I jak w wielu sytuacjach życiowych doświadczyłam zaskoczenia niemałego. Grało mi się naprawdę wyśmienicie - dawno nie przeżyłam już tak wesołej zabawy z żadną grą. Po pierwszych wrażeniach od razu popędziłam poinformować o nich kumpla (pozdro Sacon!), kiedy ten zaczął mi opowiadać o jego doświadczeniach z Lego, tym razem o podtytule Star Wars. Okazało się, że poza fantastyczną uciechą te produkcje oferują również znakomity tryb kooperacji (której nie dane mi było zaznać na przenośnej konsoli)! Czym prędzej pobiegłam więc do domu kumpla, by razem popląsać Hobbitami i dowiedzieć się, że granie we dwóch + większa, lepsza i poważniejsza wersja na PC względem zubożonej na Vitę, maksymalnie potęguje rozrywkę! Nie raz z powodu zdarzeń na ekranie ze śmiechu składało mnie jak Transformer w samochód. Niecodziennie masz okazję wcielić się w Hobbita unieszkodliwiającego Orka patelnią, armię strzelającą lodówkami lub pianinami, albo Boromira z bananem w klacie i wciąż rozwalającym przeciwników. Poziom humoru w tych produkcjach jest niebezpiecznie wysoki, więc radzę się przygotować na silne napady uciechy.
Równocześnie mierzyliśmy się także z LEGO Batman 2: DC Super Heroes, które skradło me serce na
wstępie z powodu licencji DC. Nie mogłam się doczekać aż w końcu zagram Batmanem, Robinem, a w końcu i Flashem oraz Green Lantern! (tak, znajdziecie tu całą Justice League i nie tylko, także każdy fan komiksu bawiłby się z tą grą przednio). Miejsce wśród bohaterów (łotrów?) znalazło się także dla wielu topowych przestępców Gotham typu Joker, Poison Ivy, Lex Luthor, a także Two Face. Niesłychanie fajnie było się wcielić w postać Supermana, gdyż gość, jak wszyscy wiemy, potrafi wszystko. Latało się nim genialnie, praktycznie nie stawiałam plastikowych stópek na ziemii, a i wszystko sprzątałam laserowym wzrokiem, a także mroziłam oddechem z nie mniejszą przyjemnością. Co prawda nie jest to Arkham City, ale obiecuję, że jeśli szpilanie w większe odsłony Batmana Was cieszyło, to jego LEGO, niezależna i indywidualna wersja także nie dostarczy Wam zawodu.
Wyżej wymienione odsłony klockowej marki to oczywiście nie wszystko - jak wspomniałam już wcześniej, mamy możliwość zanurzenia się w fantastycznym świecie Star Warsów wcielając się w żołnieży Jedi, plądrowania na Karaibach osobą Jacka Sparrowa, a także odkrywając tajemnice Hogwartu jako Harry Potter i spółka. Dwie ograne przeze mnie produkcje tej marki to na bank nie koniec mojej kariery w tym gatunku.
Już teraz sięgam po portfel i liczę mamonę w nadziei, że w szale burżujskich zakupów tej jesieni znajdzie się także grosz dla nadchodzącego LEGO Marvel Super Heroes, na które ogromnie liczę. Tym razem będzie nam dane zmierzyć się z konkurentami wytwórni DC, Avengersami, X-menami i innymi Fantastycznymi czwórkami, dla których specjalnie zacieram już ręce do intensywnego rżnięcia na padzie. LEGO czas się zapowiada, LEGO Legolas, las.



24 lipca 2013

Proszę połączyć mnie z Harrym i Neo

Myśleliście kiedyś o tym, jak wyglądałby mix Harry’ego Pottera i Matriksa? Nie wiem jak Wy, ale zaraz po usłyszeniu takiego porównania pognałam do księgarni, by przekonać się o jego prawdziwości kupując debiutancką powieść S. J. Kincaid – Insignia (po polsku debilne Insygnia. Wojny światów.). Zetknęłam się bowiem z najprawdziwiej pozytywnym zaskoczeniem.


 
Z góry mówię, że nie należy sugerować się opisem podanym przez wydawnictwo na tyle książki, bo w istocie nie oddaje w żadnej mierze fabuły ani akcji powieści. W skrócie mówiąc, jest to opowieść o pryszczatym chłopcu, nieudaczniku, ciąganym wiecznie po kasynach przez ojca-hazardzistę.  Jest jednak coś, w czym niewielu może mu się równać – są to gry wideo. Pewnego dnia, kiedy Tom kolejny raz kosi rywali w salonie gier przychodzi do niego generał Marsh prosto z siedziby wojska amerykańskiego i obserwując jego sukcesy proponuje mu dołączenie do elitarnej Wieży Pentagonu, gdzie nastolatkowie mierzą się w symulacjach z wrogimi państwami w kosmosie za pomocą wszczepianych im procesorów korowych do mózgów, masterujących ich skille i dodających nowe. Temacik miód.
To typowa powieść young adult, która każdemu szanującemu się fanowi sci-fi powinna przypaść do gustu, gdyż poza wstawkami bohaterów nt. właśnie różnych serii typu Star Trek cechuje ją łatwość odbioru, czyli banalny, prosty język, który wchodzi jak masełko.
Należy też pochwalić autorce jej całkiem oryginalną główną postać. Mimo, że całość rzeczywiście nosi naleciałości serii J. K. Rowling, to Thomas Raines wydaje się o wiele barwniejszy od Harry’ego Pottera. Chłopak jest bardzo waleczny,  a także niesłychanie pyskaty i arogancki, co wbrew pozorom dodaje mu propsów do sympatii czytelnika. Nie raz zdarzało się mu być niemiłym dla innych lub robić coś jedynie dla własnej korzyści. Ma także poczucie humoru i ogólnie wyraźnie zarysowany charakterek, którego zazwyczaj brakuje protagonistom. Jego przyjaciele oraz całość postaci z kolejnych planów również zasługują na naszą uwagę, gdyż ładnie widać ich unikatowość i dostrzegalnie wykreowaną osobowość. Wydawać by się mogło, że się czepiam, ale spójrzcie na taki Twilight i znajdźcie mi chociaż jedną propostać!
Podobają mi się także zabawne wstawki jak żarty Toma i Vika, przez co widać, że to książka z jajem, których również dość mało na rynku. Nie bez powodu na skrzydełku okładki widnieje informacja o wykupionych prawach do filmu, którego z niecierpliwością już wyczekuję, choć nie wykluczam kolejnej crapowej ekranizacji, których ostatnio przesyt. Jedyne do czego mogłabym się w tej powieści przyczepić to brak wyraźnego i właściwie stałego wroga. Na końcu spotyka Was zmieszanie, że brakuje tu takiego wiecznego Voltemorta. Ale w praktyce ten zabieg ma też pewne zalety.
Chyląc się ku zwieńczeniu tekstu, ślę najszczerszą rekomendację Insygni każdemu wytrawnemu graczowi, fanowi sci-fi, a także zapaleńcom młodzieżowej literatury. Ostatnie zdanie przeczytałam z szerokim uśmiechem na twarzy i lekkim smutkiem, że dla mnie ta historia dobiegła końca. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji dać się jej porwać, to szczerze Wam zazdroszczę, że ten moment jeszcze przed Wami.


29 czerwca 2013

Za wolność!

Jestem ogromną fanką soundtracków. Od jakichś dwóch lat w moich głośnikach rozbrzmiewają głównie one. Otwarłam się także na ich covery i chciałabym pokazać Wam jeden z najlepszych w wykonaniu uczestniczki America got talent – Lindsey Stirling.


Pewnie wielu z Was już go zna, bo miał swoją premierę niedługo po wydaniu Assassin’s Creed III, ale teraz znów naszła mnie faza na ten kawałek. To naprawdę genialnie wykonany main theme z menu gry , a także samo video, w którym Lindsey świetnie gra na swoich skrzypcach przebrana przy okazji za Connora i hasająca po lesie. Zapraszam do oglądnięcia! ^^

28 czerwca 2013

Everything is connected.




Dzisiaj cały świat obiegła informacja o pewnym genialnym wynalazku. Co prawda jest to jedynie zabieg marketingowy Ubisoftu ku promocji nadchodzącego hitu Watch_Dogs, ale efektowności mu nie można odmówić.


Mowa o pewnej aplikacji zatytuowanej WeareData, która pozwala nam śledzić poczynania całej społeczności w trzech stolicach Europy: Paryżu, Londynie i Berlinie. Trzeba przyznać, że całość jest wykonana w megaautentyczny sposób i rzeczywiście mamy okazję zaobserwować tu najnowszego tweeta, śledzić pędzącą kolej, a także dowiedzieć się ile wynosi w danej okolicy średnia zarobków czy procent bezrobocia. Świetny bajer, nakręca mnie to bezlitośnie na grę, w której zgodnie z zapowiedziami będzie można na takiej mapce wziąć i kurde zatrzymać pociąg, wyłączyć sygnalizację i doprowadzić do wypadku. A to wszystko za pomocą hackowania. Nothing is true, everything is connected.

27 czerwca 2013

IT IS OVER TESS!


Poświęcenie. Przerażenie. Przywiązanie.  Jak w paru słowach zobrazować przekaz niesiony przez wybitnych deweloperów z Naughty Dog? Czy Waszym zdaniem gry jakiś mają? Ja co do tego wątpliwości nie mam już od dawna, jednak jeśli znajdzie się tu ktoś, kim jeszcze one targają powinien zagrać w najwybitniejsze dzieło tej generacji będącym istną kwintesencją sztuki każdej materii.

Na pierwszy rzut oka szkielet fabularny wydaje się być do bólu sztampowy. Jest w tym po części ziarno prawdy, bo postapo i zombie przewijają się w kulturze już od paru lat. Dla randoma to po prostu opowieść o zgorzkniałym przemytniku, który dla zarobku prowadzi małolatę przez całe Stany. Jednak kiedy dasz się porwać historii Joela i Ellie zmienisz swoje zdanie dotyczące gier wideo już bezpowrotnie.
                To, co się dzieje od pierwszych chwil nie mieści się w głowie – powiedziałabym, że to najmocniejsze wejście roku, jak nie całej generacji, gdyż z emocji i łez nie mogłam się pozbierać przez dłuższą chwilę. Po ostatniej scenie intra wiemy jedno. To absolutnie dojrzała produkcja opowiadająca zdarzenia bez najmniejszej litości, co skumało się z tak niesamowitym autentyzmem, że w niejednym momencie byłam absolutnie pewna, że to, co widzę na ekranie, faktycznie mogło (czy będzie mogło) mieć miejsce. Nigdy nie widziałam jeszcze fantastycznych zdarzeń w tak brutalnie realnej otoczce.
             Jednym z kolejnych godnych podziwu zabiegów Naughty Dog są postacie – czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałam. Osoba Joela została wykreowana z tak fenomenalną dozą tajemniczości, że brniesz w grę dalej chociażby po to, żeby poznać jego historię i być świadkiem pewnej pięknej przemiany. Przez całą opowieść obserwujemy jak swój bezlitosny egoizm łagodzi w wspaniałą opiekuńczość i poświęcenie wobec czternastoletniej Ellie, także głównej bohaterki o równie wciągającym życiorysie co Joel. Ta z kolei z minuty na minutę stawała się jedną z moich ulubionych female characters ever, gdyż przez swoją nietuzinkową osobowość łączącą dojrzałość z przymusu oraz dziecięcą niewinność, co scenarzyści perfekcyjnie objawili w jej wypowiedziach. Tu się faktycznie czuje (i z wyglądu i z charakteru), że laska ma kilkanaście lat bez wtłoczonego na siłę niemożliwej jak na ten wiek dorosłości w zachowaniu. Pełna profeska w kreacji postaci nie ominęła także bohaterów dalszych planów. Wyśmienitość tego zabiegu to istny geniusz, gdyż z każdej, absolutnie każdej osoby w tej grze trzaska po ryju niespotykana unikatowość charakteru. Po drodze spotykamy ich właściwie całkiem dużo i nie ma opcji, żeby się do nich nie przywiązać za głębokie historie targające ich tonami wypowiedzi i zachowaniami.
            W całej tej ciekawej opowieści prowadzi nas niesłychany element zaskoczenia. Jak w pierwszej sekundzie wydaje ci się, że wiesz dokładnie co się zaraz stanie, tak dostajesz po mordzie jak Robin od Batmana, gdyż gruuubo się mylisz. Każdy  cinematic  w tej grze jest prowadzony w legendarny już, kurczę, chyba sposób. Większość z nich trwa konkretne parę minut i zazwyczaj po większości z nich potrzebujesz czasu na ochłonięcie, bo nie masz pojęcia what the fuck happened. Sama z resztą jakość ich wykonania to definicja niewątpliwej perfekcji i od jej choćby samej zbierasz szczenę z podłogi. Ludzie od mo-cap wykonali kawał zajebistej roboty. Każda najmniejsza animacja jest wykonana z największą precyzją, a najlepsze jest to, że emocje na twarzy zwalają z nóg – poruszają się na nich naprawdę wszystkie mięśnie precyzyjnie oddając ciężką pracę Troya Bakera i Ashley Johnson w studiu. Sam podkład głosowy lepszy być nie mógł, bo genialny Baker po raz kolejny wciela się w główną postać, nadając jej nową duszę niepowtórzoną z żadnej innej gry. Johnson z kolei to już w ogóle kosmos – laska koło trzydziestki i tak perfekcyjnie zagrać, wczuć się, stać się Ellie?! Gorzej z polską lokalizacją, bo moim zdaniem tutaj SCEP trochę possał, w związku z czym przez całą grę cisnęłam w oryginale.
Skoro jesteśmy już przy dźwięku to może o samym soundtracku słów kilka. Primo – no kurde, nie ma go! Przez cały czas gry były dosłownie tylko krótkie momenty, w którym gdzieś tam coś przygrywało, ale wbrew pozorom, nadało to tak niepowtarzalnego klimatu, że bardziej się nie dało. Podczas większości cutscenek słychać było jedynie dialogi i elementy prawdziwego, naturalnego,dziewiczego już jakby otoczenia. Dodatkowe 100 pointsów do autentyzmu tej historii.
Secondo – przyznam, że nie jest to mój typ ulubionego OSTa, jednak drzemie w nim pasjonująca magia. Każdy z kawałków grany jest na gitarze, lub na małej ilości instrumentów, co faktycznie obrazuje w głowie taką oto apokalipsę. Podczas słuchania widzę targanego głodem, samotnością i przerażeniem faceta w brudnych łachmanach przygrywającego na resztkach swojej ukochanej gitary na krawężniku opustoszałej ulicy poddanej na nowo siłom natury w centrum Manhattanu.
                Przechodząc teraz w stronę design otoczenia – no po prostu cud. Absolutny cud. W świecie Ostatnich z Nas środowisko pełni nadrzędną rolę i jest trzecim z głównych bohaterów gry. Tak jak do duetu Ellie i Joela tak do piękna otoczenia przywiązałam się w nieprzerywalny już sposób. W każdym nowym miejscu jego eksploracja była dla mnie najszczytniejszym priorytetem, zaglądanie wścibsko w każdy kąt (a nuż znajdę wódę znowu) i przeczesywanie wszystkich szuflad w domach i hotelach (jeszcze więcej cukru nie zaszkodzi). Enviroment designerzy popisali się niesamowitą robotą – w tej grze każdy, po prostu every single detail rzuca się w oczy swoją jakością wykonania. W mieszkaniach każdy obiekt został wykonany indywidualnie, ani raz się nie spotkałam ze zjawiskiem kopiuj-wklej, a na zewnątrz to już wytrzeszcz z wrażenia. Wszystkie dzikie rośliny, rozbite samochody, pęknięte ulice czy też podarte plakaty zmyślonych hitów to istne dzieło sztuki.
              A co do gameplayu to już pewnie wszyscy wiedzą, że nie pozostawia niczego do życzenia. Poza aspektami wyżej to także świetna gra action/adventure  z elementami survivalu, który rzeczywiście widać. Podczas grania faktycznie ujawniają się naleciałości z Uncharted, ale tylko i wyłącznie na plus. Strzela się świetnie, chodzi, biega, wspina i nurkuje, gdzieś słyszałam też, że TLOU to symulator wchodzenia po drabinie i chyba coś w tym jest.

Naughty Dog ma pewną fantastyczną umiejętność  - od lat już raczy nas wspaniałością pomysłów i wyjątkowej, do niczego nie porównywalnej sztuki.  Poczynając od Crasha, przez Jaka i Daxtera (tu wchodzę ja), oraz Uncharted i finalnie The Last of Us chyba oni sami dojrzewali. Co gra to PEGI wyższe, aż skończyło się przy dojrzałej opowieści o Joelu i Ellie sygnowanej liczbą 18 co jest takim prezentem dla mnie z okazji przejścia w dorosłość, gdyż wkroczyłam w nią dokładnie tydzień przed premierą. To także hołd i wyrazy szacunku przemijającej generacji gier, co fajnie było widać na kalendarzach w zniszczonych mieszkaniach – czas wybuchu apokalipsy to jesień tego roku czyli moment przejścia w nową erę naszej rozrywki. Przepiękne, po prostu przepiękne Naughty Dog. Wydałabym ostatnie pieniądze, by doświadczyć waszej twórczości kolejny raz.