9 listopada 2013

Nie odpuszczę już nigdy

                Już od dłuższego czasu rzadko, a nawet wcale nie mam okazji napotkać pozytywnego zaskoczenia rozkładając się na kinowym fotelu i wypatrując nowości płynących z projekcji. Współczesna kinematografia ma to do siebie, że jest wiecznie powielana, kopiowana i pełna prostych, komercyjnych rozwiązań, którymi wszyscy raczej są już znudzeni. W minionym miesiącu natomiast spod skrzydeł produkcji Alfonso Cauróna na srebrny ekran osiadła wyjątkowa premiera, która dostarczyła mi niemałych zastrzyków nostalgii i melancholii wywołanych pochłonięciem przez czystą sztukę przepełnionej ambicją.


„Gravity” zyskało rozgłos widzów nie bez powodu. Jednym z głównych jest naprawdę oszałamiający efekt 3D, który za prawdę powiadam Wam – pierwszy raz był na serio obowiązkowy i konieczny, gdyż tylko z nim można było autentycznie przenieść się na stację kosmiczną i ufnie zawierzyć twórcom, że na bank tak to wygląda w rzeczywistości.

Następnym czynnikiem sprawczym sukcesu jest rewelacyjna fabuła, która, jak wspomniałam wcześniej, niewiele ma wspólnego z mainstreamem. Historia ta opowiada o parze astronautów – podczas pobytu na stacji kosmicznej dostają z deszczu odłamków, co skutecznie odpina ich od reszty załogi i posyła w kosmicznego przestwór przestrzeni. Od tej pory, z resztką zapasu tlenu i pełnią paraliżującego strachu muszą zmierzyć się z samotnią i pokonać największe ludzkie słabości próbując powrotu do cywilizacji z wrzaskiem ciszy nieniosącej żadnej nadziei. Przez większość filmu towarzyszy nam dziewicza i niczym nieskalana cisza, która wprowadza niezwykłą atmosferę bezradności w obliczu nieskończonej przestrzeni kosmicznej.

Wykonanie? Gały pękały. Srlsy, takiego PIĘKNA i niesamowitej precyzji roboty nie widziałam chyba nigdy. Efekty specjalne, udźwiękowienie, tła, gra aktorska – głowa mała od perfekcji. Każdy obiekt idealnie dopracowany, każdy cień i światło idealnie umiejscowione. Od hełmu zawsze znakomicie odbija się Słońce i Ziemia. W tej materii nikt nie ma prawa do niczego się przyczepić, bo całość została wykonana bez najmniejszej skazy. Gra aktorska to również najwyższa półka, w końcu George Clooney i Sandra Bullock. Powiem jednak, że to doprawdy niezwykły przykład obrazu jednego aktora. Jeśli nie wiecie o co chodzi to zobaczcie film, efekt jednej twarzy na ekranie służy niezwykłej autentyczności całej historii. W ogóle przypomina ona jakąś biografię, albo film oparty na faktach.

Wzruszyłam się do szczerych i intensywnych łez, nie powiem, że nie. Wzruszyła mnie historia dr Ryan Stone, muzyka, a także po prostu czysty artyzm. W tym momencie pojawiła się jednak rzecz, którą końcem filmu uznałam za przesadzoną – po którejś tam minucie projekcji doznałam przepełnienia patosem i dramatem, który wyciskając przesadnie łzy wywoływał wręcz chęć samobójstwa, a już na pewno depresji. Przez całą opowieść tak zżyłam się z bohaterką, że zaczęłam doznawać tych samych cierpień i stresów kiedy próbowała przeżyć. Los faktycznie żałośnie się z nią obchodził, co krok podtykając jej ogień, pozbawiając tlenu, czy rozbijając o kolejne fragmenty stacji. Trochę zbyt brutalnie, w końcu to film raczej służący rozrywce, a nie manifest ku ochronie kujonów przed szkolnymi łobuzami.

Jarałam się także pointą i morałem, jak to ja mam w zwyczaju. Podczas zmagań astronautki z rzeczywistością jej towarzysz, Kowalski (Clooney) co rusz zarażał ją optymizmem napędzając bohaterkę do działania i nie pozwalając jej odpuścić. To taki wspaniały anioł stróż, dobry duszek, którego wszyscy potrzebujemy w gorszych fazach naszej egzystencji.

Mimo dręczącego po seansie poczucia dramatu i bezradności uroniłam łzę z radości ujrzenia tak dobrego filmu, jak dla mnie oscarowego. Uwielbiam historie z przesłaniami ulokowanymi na pełnym ambicji obrazie. To opowieść o nas, o człowieku. Możemy sobie dumnie władać naszym światem, ale istnieje jednak coś poza nami – to przestrzeń kosmiczna, nieograniczona i niezbadana siła, która nigdy nie da się ujarzmić ludzkiej ręce. Piękne to czasy, skoro film sci-fi wpoił mi, że sukces zależy jedynie od determinacji. By nigdy nie odpuszczać.