24 lipca 2013

Proszę połączyć mnie z Harrym i Neo

Myśleliście kiedyś o tym, jak wyglądałby mix Harry’ego Pottera i Matriksa? Nie wiem jak Wy, ale zaraz po usłyszeniu takiego porównania pognałam do księgarni, by przekonać się o jego prawdziwości kupując debiutancką powieść S. J. Kincaid – Insignia (po polsku debilne Insygnia. Wojny światów.). Zetknęłam się bowiem z najprawdziwiej pozytywnym zaskoczeniem.


 
Z góry mówię, że nie należy sugerować się opisem podanym przez wydawnictwo na tyle książki, bo w istocie nie oddaje w żadnej mierze fabuły ani akcji powieści. W skrócie mówiąc, jest to opowieść o pryszczatym chłopcu, nieudaczniku, ciąganym wiecznie po kasynach przez ojca-hazardzistę.  Jest jednak coś, w czym niewielu może mu się równać – są to gry wideo. Pewnego dnia, kiedy Tom kolejny raz kosi rywali w salonie gier przychodzi do niego generał Marsh prosto z siedziby wojska amerykańskiego i obserwując jego sukcesy proponuje mu dołączenie do elitarnej Wieży Pentagonu, gdzie nastolatkowie mierzą się w symulacjach z wrogimi państwami w kosmosie za pomocą wszczepianych im procesorów korowych do mózgów, masterujących ich skille i dodających nowe. Temacik miód.
To typowa powieść young adult, która każdemu szanującemu się fanowi sci-fi powinna przypaść do gustu, gdyż poza wstawkami bohaterów nt. właśnie różnych serii typu Star Trek cechuje ją łatwość odbioru, czyli banalny, prosty język, który wchodzi jak masełko.
Należy też pochwalić autorce jej całkiem oryginalną główną postać. Mimo, że całość rzeczywiście nosi naleciałości serii J. K. Rowling, to Thomas Raines wydaje się o wiele barwniejszy od Harry’ego Pottera. Chłopak jest bardzo waleczny,  a także niesłychanie pyskaty i arogancki, co wbrew pozorom dodaje mu propsów do sympatii czytelnika. Nie raz zdarzało się mu być niemiłym dla innych lub robić coś jedynie dla własnej korzyści. Ma także poczucie humoru i ogólnie wyraźnie zarysowany charakterek, którego zazwyczaj brakuje protagonistom. Jego przyjaciele oraz całość postaci z kolejnych planów również zasługują na naszą uwagę, gdyż ładnie widać ich unikatowość i dostrzegalnie wykreowaną osobowość. Wydawać by się mogło, że się czepiam, ale spójrzcie na taki Twilight i znajdźcie mi chociaż jedną propostać!
Podobają mi się także zabawne wstawki jak żarty Toma i Vika, przez co widać, że to książka z jajem, których również dość mało na rynku. Nie bez powodu na skrzydełku okładki widnieje informacja o wykupionych prawach do filmu, którego z niecierpliwością już wyczekuję, choć nie wykluczam kolejnej crapowej ekranizacji, których ostatnio przesyt. Jedyne do czego mogłabym się w tej powieści przyczepić to brak wyraźnego i właściwie stałego wroga. Na końcu spotyka Was zmieszanie, że brakuje tu takiego wiecznego Voltemorta. Ale w praktyce ten zabieg ma też pewne zalety.
Chyląc się ku zwieńczeniu tekstu, ślę najszczerszą rekomendację Insygni każdemu wytrawnemu graczowi, fanowi sci-fi, a także zapaleńcom młodzieżowej literatury. Ostatnie zdanie przeczytałam z szerokim uśmiechem na twarzy i lekkim smutkiem, że dla mnie ta historia dobiegła końca. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji dać się jej porwać, to szczerze Wam zazdroszczę, że ten moment jeszcze przed Wami.