29 stycznia 2014

Główni wpieniacze nowej generacji

Tak się złożyło, że od paru dni szczęśliwie goszczę w domu najnowsze dziecię Sony i jak zapewne się domyślacie, nie posiadam się z radości. Nie było mi dane uczestniczyć w bitwie o PS4 w dzień jej premiery, dlatego dopiero teraz udało mi się ją zdobyć. Jako gejmerska dusza cieszę się niczym menel na jabola, z tym, że… zaraz, czegoś brakuje. A nawet wszystkiego.







Złamane obietnice

Czuję się przede wszystkim dotknięta faktem, że moja pięknie prezentująca się PS4 nie jest zdolna do odtworzenia przygłupiego MP3, a o filmach 3D czy zgrywaniu plików to już w ogóle nie wspomnę. Takie mamy czasy, że jeśli sprzęt nie potrafi robić trzystu rzeczy naraz z przeróżnych dziedzin zwyczajnie omijamy go szerokim łukiem. Kiedy mowa o najnowszym konsolowym potworze i jego ubogiej ilości możliwości prychamy z zażenowaniem. Sprzęt nie jest drogi, ale zważając na jego gabaryty oczekiwałabym centrum multimedialnego w domu, na którym poza graniem mogę sobie strzelić film w trójwymiarze, pogadać na Skypie czy też pozgrywać zrzuty ekranu na pendrive’a. Ludzie od Sony wciąż utrzymują, że wszystko nadejdzie w swoim czasie (w tym Play Station Now, granie w chmurze i cuda na kiju), ale rodzi się jednak pewne pytanie: czemu to wszystko nie jest dostępne od czasu premiery? Rozumiem, trzeba sobie narobić dodatkowego szumu wyposażając konsolę o kolejne, wydawałoby się, kluczowe już od początku elementy softu. Nie mam nic przeciwko takim zabiegom, ale bez jaj, że na starej Nokii można odtworzyć większą ilość plików.

To, co Polak lubi najbardziej…

…czyli rozmowa o kosztach. Jestem naprawdę za kupowaniem oryginalnego softu, wspieraniem twórców i dzierżeniem materialnej nówki, ale ceny gier na najnowszą generację to czysta farsa. Niemal trzy stówki za grę? Developerzy postradali zmysły. Jeśli tę kwestię poddamy gruntownemu researchowi to szybko dowiemy się, że tworzenie gier na nową generację WCALE nie jest droższe. Niekoniecznie to co nowsze musi wymagać większych kosztów – te generacja jest obecna już tu i teraz, to teraźniejszość, zatem nie płacimy za jakąś niewyobrażalną technologię wykraczającą standardy o 10 lat. Grafika i jakość gier, które możemy zaobserwować to aktualnie norma, więc niby czemu mielibyśmy golić portfele z większej mamony za coś, co jest już codziennością? Cicho liczę na to, że w najbliższym czasie ceny te spadną o te symboliczne 20zł, bo nawet w najtańszym sklepie stacjonarnym ceny gier na obecną generację nie spadają poniżej 250zł, co nie mieści się w polskiej głowie (a myślę, że zagranicznej też się to nie podoba). A to, jaki cyrk ma miejsce w Play Station Store to chyba przemilczę – 299zł za egzemplarz to dowcip roku. Angry Birds za 159zł śmieszy jeszcze bardziej.

No to co robić na tej konsoli?

Zgadzam się z Wami wszystkimi – konsola jest przede wszystkim DO GRANIA. Niemniej jednak nie oznacza to, żeby nie służyła nam jeszcze w wielu innych dziedzinach rozrywki wymagających od niej nawet mniej niż szpilanie. No dobrze, zagrajmy więc… tylko w co? Oto kolejny raz start nowej generacji daje dupy na całej linii dostarczając gier, co prawda, więcej niż podczas wcześniejszych premier, ale wciąż w ilości niesatysfakcjonującej. AC IV: Black Flag ograłam już na PS3, więc nie mam większej potrzeby robienia tego jeszcze raz. Knack to podobno kicha dla wytrawnych graczy, w dodatku to typowa platformówka przeznaczona bardziej dla młodszych. Fifa? Dajcie spokój. Battlefield czy inny COD także mnie nie urządza, bo nie jara mnie brak fabuły i ta perspektywa. W Shadow Fall podobnie, z tym, że to wielki exclusive miażdżący grafiką, ale gdyby nie te trzy słowa zostałby zjechany z góry na dół. Sony zawiodło już nawet nie brakiem gier, ale brakiem wyboru. Super, mamy grę dla dzieciaka, dla fana sportu i dla shooterowego nołlajfa. Co z przygotówkami akcji w trzeciej osobie, wyjątkowymi indykami, albo dobrymi RPG? Wielu jest hardkorów (w tym ja), którzy pierwszy raz w życiu dostając w obroty nową konsolę ma na czym grać, ale nie ma w CO grać. Są takie gatunki, przez które nie przebrnę, bo zwyczajnie nie dostarczają mi radochy, więc Sony nawaliło na kolejnej linii.

To tylko start

Na szczęście to na razie początek. Sam hardware jest rewelacyjny, ładnie zaprojektowany i dobrze się prezentuje. Pad to także istny majstersztyk i już nawet nie wpasowywuje się idealnie w dłonie, tylko jest wręcz ich przedłużeniem, a trzymanie jego wyprofilowanych kształtów to istna przyjemność. Na szczęście nie jest na odwrót (tzn. do dupy hard, świetny soft), więc może być już tylko lepiej. Czekamy więc, aż słupki sprzedaży zacznie podnosić inFamous i Watch_Dogs – wkrótce to wszystko ruszy i mam nadzieję, że wysypie się tyle blockbusterów, że trzeba będzie rzucić wszystkie obowiązki.

P.S. Wkrótce stuknie mi ładna, okrągła liczba wejść J Dzięki wielkie, że ktokolwiek tu wchodzi, a tym bardziej jak pisze mi osobiście, że lubi czytać moje wypociny. Wiele to dla mnie znaczy i jeśli nie wpadasz tu przypadkowo i czytasz co piszę, to skomentuj czasem, wyraź swoje zdanie co mogę poprawić, a co zmienić J wszystkie uwagi rozpatrzę i z góry dzięki!



26 stycznia 2014

Między duszą a ciałem

Powszechna opinia o wadach najnowszej produkcji Davida Cage’a skutecznie odstraszyła mnie od premierowego zakupu Beyond: Two Souls. Naczytałam się hejtów dotyczących linii fabularnej, nieusatysfakcjonowanych krzyków znudzenia, a także niespotykanych rozbieżności ocen wahających się między 5 a 9. Kolejny raz zmierzyłam się osobiście z wyjątkową twórczością Studia Quantic Dream co rozwiało targające mną wątpliwości.


Dwie dusze

Jodie Holmes jest naszą główną bohaterką (graną przez Ellen Page), która od urodzenia pozostaje nierozerwalnie połączona z tajemniczą duszą żyjącą z nią w symbiozie. Cała produkcja jest zlepkiem chapterów życia dziewczęcia ułożonych w achronologiczny sposób, co nadaje trochę dodatkowej tajemniczości mącąc jednak nieco w głowie gracza. Jej problemy wychowawcze powodują jej przekazanie organizacji zajmującej się zjawiskami paranormalnymi, na której czele stoi Nathan Dawkins (Willem Dafoe) przejmujący opiekę nad małą Jodie aż do osiągnięcia dorosłości. Choć decyzje w tej produkcji nie mają większego znaczenia, to wszystkie chaptery łączą się w pewną całość nadając sens historii (lub według niektórych najwyraźniej nie).

Się dobrze patrzy

To, co jest niezaprzeczalnym atutem twórczości Cage’a jest pedantyczna dbałość o szczegóły. Gra to jeden z najpiękniejszych graficznie tytułów minionej generacji śmiało zahaczający o nową tą niecodziennie dopieszczoną mimiką twarzy, każdą zmarszczką czy rewelacyjnym potem i łzami spływającymi po ciele. W tej materii jest to istny majstersztyk nie omijając niesamowitej fizyki ubrań i włosów, która bije na głowę wszystkie inne tytuły. Nasza bohaterka z rozdziału na rozdział porusza się zupełni inaczej dostosowywując się do atmosfery panującej w scenie – garbi się załzawiona po jakimś nieszczęściu czy nieregularnie pędzi w strachu przed demonami. Za każdym razem jest też inaczej ubrana i obcięta, co także dodaje pewnej autentyczności. Fajnie zrobiono małą wersję Ellen Page, nad którą przez niemal połowę gry mamy kontrolę. Spragnieni widoków miażdżących efektów wizualnych  na pewno się tutaj odnajdą, gdyż w tej materii Cage uniknął wszelkich wad.

Tak miało być

Wszyscy zgodnie możemy stwierdzić, że gameplay to ubóstwo nad ubóstwami. Nie da się ukryć, że to gra
nieco casualowa, więc sposób rozgrywki powinien trafić przede wszystkim do niezaznajomionych z grami wideo. Całość polega głównie na trzeciooosobowych spacerach lewym analogiem okazjonalnie doprawionych wychylaniem prawego w pseudo QTE, niestety czasem nie wiadomo w którą stronę, ale nawet całe pasmo porażek nie kończy się śmiercią. Poza sprawowaniem kontroli nad Jodie w nasze łapska dostaje się również związana z nią dusza – Aiden. W niego także możemu się wcielić przekraczając ściany czy rozwalając okna kiedy dziewczyna nie potrafi. Nie liczcie jednak na podglądanie lasek w szatniach, gdyż władzę nad Aidenem przejmujemy tylko w poszczególnych przypadkach przewidzianych przez twórców nie pozwalając nam często na wiele. Szkoda, że znowu dostaliśmy po oczach liniowością i zabrano nam możliwość jakiejkolwiek większej eksploracji i własnego wyboru sposobów dojścia do celu – używamy niestety tylko tych obiektów, nad którymi widnieje biała kropeczka informująca nas o możliwości interakcji. Ale co ciekawe, gra nie nudzi ani na moment – wyruszymy na przejażdżkę konną, przemierzymy zaśnieżone krainy na nartach, a także wskoczymy za ster łodzi podwodnej, zatem interesująca różnorodność została zachowana. W pewnych momentach może trochę słabe dla hardkorówców, trzeba jednak pamiętać, że nie jest to gra dla wszystkich. To jest ten moment, kiedy wszyscy narzekają, ale ja pytam: o co k%&@a chodzi?! Przecież tak ją zapowiedziano i taka miała być, zatem nikt nie powinien być zaskoczony. To bardziej filmowe doświadczenie i poznawanie ciekawej, choć z potknięciami, historii. Na to się więc przygotujcie, jeśli nie dane Wam było jeszcze zmierzyć się z Beyondem.

Hans Zimmer? Biorę

Czymś, co jest zazwyczaj w grach niedoceniane (w tym wypadku przekrzyczane splunięciami na inne warstwy artystyczne) jest w tym wypadku podkład dźwiękowy. Od samego dema trwam w oczarowaniu jego kunsztu i wielkości, bo w końcu skomponował go sam Hans Zimmer w kooperacji z Lorne Balfe. Wypadła z tego przewspaniała i wzruszająca mieszanka nadająca dodatkowej filmowości i przede wszystkim tajemnic i wzruszenia. OST ten trafił na listę moich fejwów  swoim pięknym, lirycznym brzmieniem z domieszką akcji i strachu, a w mojej głowie rozbrzmiewa nieustannie snując wyobrażenia siebie w skórze Jodie.

Wczuj się, a zrozumiesz

Jak już mówiłam, nie jest to historia dla każdego. Do tego tytułu trzeba się przygotować, zwłaszcza, jeśli wielbi się jedynie wartkie filmy akcji wyśmiewając dramaty i głębsze opowieści. To prawda – w warstwie
fabularnej Two Souls nieraz wymięka, pozostawiając w umyśle dręczące sprzeczności i wywołując wyrazy politowania nad prowadzeniem historii jak gdyby Cage zaliczył na szybko poradnik „Jak zostać reżyserem”, ale jeśli olejecie te potknięcia wsłuchacie się odpowiednio w dźwięk tej opowieści i wyjątkową magię to zrozumiecie, że przeżyliście jedno z piękniejszych doświadczeń minionej generacji konsol.

P.S. Cage zapowiadał nam wiele emocji, ale spełnił swą obietnicę w niewielkim stopniu. Ja, jako człowiek wrażliwy, rzadko kiedy poczułam większe wzruszenie,  bardziej politowanie. Może trochę za dużo negatywnych scen wywołujących u Jodie potok łez (tak naprawdę to w każdej), co w pewnym momencie przestaje ruszać. Wielokrotnie podczas kontemplacji odnosiłam wrażenie, że Cage stoi nade mną i sapie do ucha teksty typu "CZUJ EMOCJE, NO CZUJ!", ale zdarzyło mi się czasem go posłuchać. Ostateczna scena i jej twist poruszył mnie jednak tak bardzo, że długo płakałam roztrzęsiona. No dobra, Dave, coś tam ci wyszło.


10 stycznia 2014

Piekielny ubaw

Jako gracz konsolowy często odkładam zakup niektórych gier ze względu na dość wysokie ceny. Zachowuję wstrzemięźliwość jedynie dlatego, że pewne tytuły po prostu mogą poczekać i chętnie nabędę je po kilku-kilkunastu miesiącach jak ich koszt zbliży się do magicznej setki peelenów. Tak było z ostatnią przygodą Dantego – Devil May Cry, który ostatnio maksymalnie zawładnął moim wolnym czasem. Jak cholera jednak żałuję, że nie popędziłam do sklepu w dniu premiery.

Dobrego dobre początki

Seans pierwszej cutscenki obiecuje mi jedno – fantastyczną, szczerą i niezobowiązującą umysłowo zabawę. Dantego poszukuje wielki demon, ale czym tu się przejmować? Przecież można nago z rana witać laskę w drzwiach, a po pierwszym uderzeniu potwora efekciarsko zakładać podstawowe elementy garderoby w swojej przyczepie zmierzającej ku destrukcji. Scena ta rozwaliła mnie totalnie, co było szczęśliwą zapowiedzią, że ani przez chwilę nie dopadnie mnie nuda podczas obcowania z tą na maksa jajcarską produkcją.

Zakochać się w pikselach

Choć Devil May Cry nie częstuje nas wybitnie oryginalną i wielowątkową fabułą, aczkolwiek dobrze się ją konsumuje. Jest jednak tak naprawdę głównie dodatkiem do tej wizualno-gameplayowej bomby. Tytuł graficznie stoi na całkiem wysokim poziomie, choć groteskowy klimat panujący wokół odbiera możliwość porównywania całości do innych, bardziej realistycznych gier, czy prawdziwego świata tym bardziej. Wbrew powszechnej opinii o zniewieścieniu twardego i mega męskiego bohatera ten zabieg wyszedł jedynie na dobre. Dante swoją facjatą modela całkiem skutecznie przyciąga przeciwną płeć swoim zawadiackim uśmieszkiem na coverze, a tym bardziej mega luzackim zachowaniem podczas gry. (I’m stronger! I’m better looking.) Animacja również pozostaje niczego sobie – zadbano o japoński szczegół, pomimo, że grę produkowali Anglicy w ich studio Ninja Theory.

Tnij i siekaj

Mamy tu jedną skutecznie magnetyzującą rzecz nie pozwalającą odejść od konsoli. To możliwość efektownej eliminacji obrzydliwych przeciwników coraz to nowszymi narzędziami, które dostajemy wraz z postępem gry.  W pewnym momencie dysponujemy tak dużą ilością  sprzętu do cięcia członków, że ciężko się zdecydować czego używać, a zastosowanie ich combosów to najczystsza z przyjemności. Kombinacje są rewelacyjne – Dante performuje je z wdziękiem i gracją, a graczowi nigdy się to nie nudzi.

Diabelskie dźwięki

Czymś, co pozytywnie zaskakuje w DMC, jest nietuzinkowy soundtrack. Co prawda nie zawiera wiele oryginalnych ścieżek, jednak może się pochwalić szeroką gamą utworów autorstwa dubstepowo-cięższych zespołów takich jak Noisia czy Combichrist. Ten drugi nie jest reprezentantem typowo moich gatunków, ale ich muzyka genialnie wpasowywuje się w klimat produkcji, zwłaszcza podczas bossfightów. Całość została świetnie dobrana do piekielnych scenerii na ekranie wzmacniając dodatkowo efekt i właściwie tak bardzo mi się ten OST spodobał, że
                                                                     słucham go teraz niemal non stop.

Daję okejkę


Swoją karierę ze znaną serią Capcomu zaczęłam od poprzedniej części oznaczonej jako czwartą, jednak dopiero od piątej odsłony maksymalnie się zauroczyłam. Atmosfera rodem z anime bezsprzecznie zawładnęła moim sercem, a tytuł może się pochwalić rewelacyjnymi bossami, z którymi walka była szczerą frajdą. Przez częstość cinematicsów i regularne zdobywanie broni czyni tę grę niezdolną do wywołania nudy. Podczas zabawy ani razu nie nachodzi człowieka zmęczenie materiału, a rewelacyjna zabawa w skórze Dantego czyni DMC najlepszym rebootem ostatniego czasu.

(Tak, lepszym, od Tomba!)




5 stycznia 2014

Jak fazować

Z okazji sprzecznych opinii na temat najnowszego Hobbita dochodzących moich uszu trzeba by było przedstawić jakąś „obiektywną ocenę” – prawdę, która być może leży pomiędzy wypowiedziami wyrażającymi ekscytację, a krytyką płonącą znudzeniem. Nie jestem do końca pewna, czy moje pozytywne nastawienie do najnowszej produkcji spowodowane jest rosnącą fazą, czy na odwrót.




Od początku premiery Pustkowia Smauga na facebookowym wallu regularnie wyskakują mi posty znajomych wyrażające rozczarowanie i dyssatysfakcję z seansu, co napotkało niemałe zaskoczenie z mojej strony. Przecież film był naprawdę rewelacyjny i za nic w świecie nie mogłam zrozumieć tego osądu.

Na początku była nuda

Faktycznie, ujrzenie pierwszej części nie dostarczyło mi przewidywanej przyjemności. Jako, że nigdy dotąd nie byłam szczególną fanką twórczość Tolkiena, to gubiłam się nieco w zapamiętaniu i rozpoznawaniu bohaterów – po prostu wcześniej nie przepadałam za tym typem fantasy i przy Niezwykłej Podróży rzeczywiście trochę się znudziłam, zwłaszcza, że na ekranie przez pół seansu mi jedli, a potem kolejne pół szli i szli, co rozmyło mi kompletnie jakąś właściwą akcję i twisty. Ma to jakieś uzasadnienie, w końcu postanowiono rozbić drobną powieść na 3 niemal dłuuugie filmy, a nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego typu zabiegów. Co prawda lektura książki dopiero przede mną, ale nie trzeba być wytrawnym literatem, żeby dojrzeć niepotrzebne dłużyzny.

Panie, czego pan hejtujesz

Jak już wspomniałam, pierwsza część nie zdobyła mojego serca. Natomiast druga całkowicie zmieniła moje nastawienie do historii o Śródziemiu. Urzekła mnie dynamika, taka intensywność kolorów i wciągające zakończenie wywołujące ochotę na więcej. W związku z tym zaskoczyła mnie powszechna opinia, że film capił nudą, że nic się nie działo, że szału nie było, czego zwyczajnie nie czaję, zwłaszcza, że na filmwebie
ocena Pustkowia Smauga oscyluje wokół cyfry 8. To świetny werdykt, zatem skoro tyle osób psioczy, to skąd taka wysoka liczba? Być może przez pewną hermetyczność, która otacza twórczość Tolkiena niemogącą trafić do każdego widza. I może rzeczywiście tak niewielką powieść można by było zmieścić w jednym filmie, a nie 3, co nie uniknęło zbędnych wypełniaczo-rozciągaczy nadających im nudnawe zabarwienie.


To po prostu dobry film

Podoba mi się, że Jackson prowadzi obraz Hobbita w takim pięknym, baśniowym klimacie. Nie jest to film dla małych dzieci, ale też nie jest jakimś nie wiadomo jak dojrzałym kinem. Przez swoją barwność i zabawne gagi nadaje pewnego familijnego klimatu mogącego przyciągnąć widza w każdym wieku. Wspaniałe detale, rewelacyjne efekty specjalne, smakowite żarcie – filmowcy zadbali o każdy szczegół czyniąc swoje dzieło
zapadającym w pamięć swoim rozmachem.

Skąd zatem faza?
Zakup nr 1

W życiu się jej nie spodziewałam. Wybrałam się do kina przede wszystkim dla Smauga, a dokładnie dla aktora, który wcielił się w jego rolę – był to bowiem Benedict Cumberbatch, czyli tytułowy bohater mojego ukochanego Sherlocka (w którym zresztą gra z Martinem Freemanem jako Watsonem, w Hobbicie wciela się on w Bilbo). To głównie on był sprawcą narodzin ów fazy, gdyż fenomenalnie wykonał swoją robotę. Rzadko kiedy mamy okazję obserwować potężnego, mówiącego smoka wykreowanego tak fantastycznie. Twórcy raz powiedzieli, że wokół Cumberbatcha zazwyczaj roztacza się aura arogancji, zatem uznali, że byłby najlepszym odtwórcą roli prastarego gada, a sam aktor spędzał godziny w londyńskim zoo, by zaobserwować zachowanie węży i maksymalnie wczuć się w swoją rolę.

Jak faza to i zakupy

Zakup nr 2
Razem z siostrą bardzo łatwo popadamy w stadium ekscytacji daną marką. W związku z tym faktem nie mogłyśmy się powstrzymać od długich rozmów na temat uniwersum Tolkiena i, co najważniejsze, z tej okazji powynosiłyśmy parę rzeczy z najbliższego Empiku nieustannie się jarając. W najbliższym czasie mam zamiar intensywnie skonsumować treść poniższych książek, by jeszcze bardziej zgłębić się w tajemniczy świat podróży hobbita i krasnoludów.

Zakup nr 3 i 4
Fazowałam jako dziecko i tak mi zostało. To fantastyczne uczucie mające wiele zalet – temat rozmów długo nie wygasa, w dodatku w moim wypadku powoduje to rozszerzanie poziomu wiedzy na każdy temat, który chociaż w najmniejszy sposób ma jakiś związek z „obfazowywaną” marką. Wadą jest nieustanne kupowanie wszystkiego stuffu jaki mi wpadnie w ręce, no ale wszystko ma swoje konsekwencje. 

Gorąco polecam fazować – bo po co czym innym zaprzątać umysł?



3 stycznia 2014

Wszyscy jesteśmy piratami


czasach wszechobecnego dostępu do Sieci trudno o sumienne przestrzeganie zasad dotyczących praw autorskich. Każdego dnia kuszą nas świeże linki z torrentów, które sprawiają, że zapominamy o szacunku do cudzej pracy – to powszechne wśród nas wszystkich i żadne ACTA-SRACTA czy inne Tuski nie będą nas w stanie powstrzymać. Jaki jednak zdrowy rozsądek w ilości pobieranych plików należałoby zachować?


Posiadanie jako źródło radości

Wśród znajomych jestem znana jako ta, która nierzadko wyskakuje z hajsu, by zasupportować autora w podzięce za rozrywkę. To prawda – wspieram legalną kulturę i często oddaję swój głos na ‘TAK’ kontynuacji różnorakich produkcji dokonując zakupu licencji na użytkowanie danych owoców wartości intelektualnej. Poza samarytańskim zapędom uwielbiam po prostu mieć, ustawić na półce, poprzyglądać się materialnym ficzersom i po latach wspominać moment ekscytującego zakupu i doświadczeń związanych z obcowaniem z dziełem. Nie skłamię, jeśli małoskromnie przyznam, że jestem właścicielką już pokaźnej kolekcji gier, komiksów i książek, które można liczyć w setkach i w przypadku większości z nich nie żałuję ani jednego grosza wydanego na tę przyjemność. Kupowanie oryginalnego stuffu (zwłaszcza w materialnej wersji – nie mówię aktualnie o asortymencie iTunes lub Steama) naprawdę dostarcza od groma radości i wywołuję chęć sięgnięcia po więcej.

Chcesz więcej? Pokaż to twórcom!

Deweloperzy, producenci lub wydawnictwa nie prowadzą działalności charytatywnej. Ich nadrzędnym celem jest zwyczajny zarobek i osiągnięcie sukcesu. Rockstar dzięki Waszej legalnej zabawie z GTA zdobywa pieniądze na kolejne odsłony serii jednocześnie dostarczając kolejnej frajdy z grania. Jeśli gra zalicza wtopę, tzn. trafiwszy do zbyt małej ilości konsumentów pozbawia deweloperów potencjalnego zysku, zwyczajnie nie rozpoczną oni produkcji niczego nowego. Proste, banalne, nazbyt logiczne.

Kto się nie rozwija ten się cofa

W konsekwencji poprzedniego akapitu – przy zakupie licencji rozwijamy nie tylko zasięg działalności twórców, ale także przyczyniamy się do ogólnego postępu kultury i dziedzictwa człowieka. Daje nam to powody do zrzeszania się i nawiązywania znajomości dzięki tematom ze wspólnego fandomu. Po latach z chęcią wspominamy sobie filmy i powieści naszego dzieciństwa, które ukształtowały nasz światopogląd inspirując i umilając wolny czas. Tak jak teraz poznajemy i interpretujemy dzieła sztuki minionych wieków, tak daleko w przyszłości będziemy zajmować się współczesnymi owocami kultury, by poznać panującą w danym czasie modę czy mentalność ludzi. Dzięki filmom sci-fi możemy sobie wyobrażać przyszłość mającą nastąpić, a także czerpać inspiracje do wprowadzania przedstawionych tam elementów w życie. Producenci gier wideo z kolej walczą ze sobą na arenie popularności chwaląc się coraz to nowszymi możliwościami technologicznymi w postaci fotorealistycznej grafiki, czy nieprawdopodobnej fizyki obiektów. Rozwój kultury daje wiele nam wszystkim, a poza tym po prostu zajebiście jest się jarać chwilą wyczekiwanej premiery powieści czy albumu muzycznego!

Z drugiej strony jednak…

Bez piractwa nie ma zysku

Owszem, piractwo na swój specyficzny sposób przyczynia się do masowej popularyzacji. Gdybyśmy nie mieli okazji do przeczytania książki w inny sposób niż w papierowej wersji kupnej, możliwie nigdy nie zainteresowalibyśmy się danym autorem i jego twórczością. Na pewno znalazło by się trochę takich konsumentów kultury, którzy po wypróbowaniu powieści poprzez piractwo pobiegnie zaraz do najbliższej księgarni, by nabyć pachnącą i legalną wersję. Sama stronka z torrentami jest w pewnym sensie reklamą. Być może niejeden gościu w życiu by nie usłyszał o ekranizacji Igrzysk Śmierci, jeśli nie wyskoczyłby mu link z odpowiednim plikiem. Tym samym jest to wysoce możliwe, że podeśle takiego linka kumplowi i zamiast piracić pójdą do kina, by chętnie zobaczyć Jennifer Lawrence na wielkim ekranie.

Gdzie jest hajs

Oto największy problem. Pieniądze. Wszyscy dobrze wiemy jak biednie nam się żyje na polskich ziemiach. Nikogo nie stać na 100% legalnych produkcji, więc ściągamy na potęgę. Na dyskach twardych piętrzą się miliony utworów muzycznych, gier i filmów. Nie ukrywam, że nasze zarobki są jakimś tam drobnym usprawiedliwieniem, jednak nie upoważniają nas do piracenia na lewo i prawo. Sama kupuję oryginalne filmy tylko wtedy, kiedy faktycznie zasługują na support i które zazwyczaj wcześniej widziałam w nielegalnej formie właśnie po to, żeby sprawdzić, czy są warte zakupu. Obejmuję w posiadanie tylko część z nich, reszty nawet nie trzymam na dysku, bo szkoda miejsca i po prostu do nich nigdy już nie wrócę.  Nie mówię, żeby kupować każdy drobny soundtrack – chodzi o to, żeby faktycznie raz na jakiś czas oskubać kieszeń na coś naprawdę dobrego, na coś co nieraz dostarczyło nam wiele frajdy.

Powodów do korzystania z nielegalnej kultury mamy naprawdę mnóstwo.  Zarobki są jednym z nich, ale nikomu nie zaszkodzi chwila refleksji. Czy ja chciałabym, żeby moją twórczość ktoś bezkrytycznie kopiował i korzystał z niej nie płacąc ani grosza? Czy przypadkiem nie kradnę cudzej własności? To proste pytania, które łatwo sobie zadać. Wprowadzić je w życie również się da, starczy zmienić nastawienie i doceniać cudzą pracę J

2 stycznia 2014

Widziałam, doświadczyłam, zapamiętałam


Kolejny rok za nami! Na horyzoncie nowy czas pełen wyczekiwanych filmów, niesamowitych książek i kontynuacji seriali. Dla mnie, niestety, rok 2014 od wielu lat kojarzy się z egzaminem maturalnym, który wkrótce mnie czeka. Wróćmy jednak do pozytywnych myśli będących wspomnieniem minionej (nie)szczęśliwej trzynastki – postanowiłam dokonać zestawienia najważniejszych dla mnie wydarzeń gamingowych roku 2013.

Zacznę może nieco powierzchownie. Kto był najpiękniejszym bohaterem w tym roku? Komu przyznać tytuł Miss 2013? Na widok kogo serce (i nie tylko) biło szybciej? DANTE! Tak, to właśnie on sprawił, że każdy fangirl świata przyssał się na stałe do ekranu TV, by poodkrywać jak najwięcej segmentów jego urody. Kiedy ogłoszono produkcję tego tytułu nikt nie był przekonany do wielkiej przemiany wizerunku bohatera DMC (ofc tylko faceci), jednak ostatecznie przyjęto go ciepło. Jego pociągająca arogancja, zniewalający półuśmieszek i niecodzienna budowa ciała regularnie wywoływały rozmarzenie na twarzy i nie pozwalały na odejście od konsoli. Aż diabeł może zapłakać ze wzruszenia.

Emocje. To był rok pod znakiem emocji. Było ich dużo – niektóre nieco naciągane, pozostałe naprawdę wartościowe. Taką prawdziwą bombą wrażeń zdecydowanie było The Last of Us, które w godny sposób pożegnało minioną generację konsol nadając gamingowi nowy wymiar łącząc go z filmowością i ambicją przekraczającą wyobrażenia przeciętnego nie tylko zjadacza chleba, ale także hardkorowego gracza. Ten wyjątkowy rozwój relacji między Ellie i Joelem poruszył niejedno serce siejąc atmosferę szacunku do studia Naughty Dog.

Ucieszyły mnie tegoroczne soundtracki. Większość z nich została skomponowana z nieprzeciętnym zaangażowaniem, co faktycznie było słychać w moich głośnikach. Jako że jestem fanką głównie OSTów jeśli chodzi o muzykę, to trzeba przyznać, że był to udany rok pod tym względem. Ostrawa ścieżka DMC, tajemnicze melodie Tomb Raidera, głębokie akordy The Last of Us, czy niezwykły Beyond: Two Souls i Assassin’s Creed 4. Wszystkie zatrzęsły moją empetrójką i po dziś dzień nie potrafię się nimi znudzić.

Jeśli chodzi o eventy geekowo-nerdowe to, oczywiście, było ich całe mnóstwo. Tego roku jednak miałam niewątpliwą przyjemność uczestniczyć w aż dwóch olbrzymich konwentach. W maju udało mi się trafić na London MCM Expo aka Comic Con, który wycisnął ze mnie najszczersze łzy wzruszenia, kiedy zobaczyłam ten niekończący się horyzont straganów mających w sprzedaży absolutnie wszystko, co chciałabym objąć w posiadanie. Miałam okazję także zobaczyć i wysłuchać wiele gwiazd sceny gamingowej, np. Neila Druckmana i Ashley Johnson (producent i Ellie z TLOU). Co więcej, ścisnęłam dłoń Danielowi Sharmanowi, aktorowi z serialu Teen Wolf, który uraczył mnie swoim niebiańskim uśmiechem i autografem na własnym zdjęciu. Jednak tego roku po raz pierwszy w życiu, z wieloletnim wyczekiwaniem dziecka dotarłam na Gamescom w Kolonii. To dopiero były wrzaski radości, ludzie, darłam się tam niczym Hulk ze szczęścia. Cieszę się, że mogłam tak w końcu przybyć, do mekki graczy, do miejsca, gdzie zrzeszają się tak samo zgeekowaciali ludzie jak ja.

Filmowo, książkowo było, o tak. W tym roku w kinie byłam chyba z kilkanaście razy (i to tylko od maja!), co stało się moim rekordem. Faktycznie było na co popatrzeć w tym roku – wielki ekran nie miał ani chwili wytchnienia od największych hitów. Rok został w świetnie skończony pięknym Hobbitem, na którego teraz mam fazę kupując każdy stuff jaki mi wpadnie w łapencje.

Ostatnie 12 miesięcy naprawdę obfitowały w zarąbiste powody do wyszczuplenia portfela. Dostaliśmy rewelacyjne filmy o superbohaterach, nowego Star Treka, wspaniałe Gravity oraz finalnie drugiego Hobbita. Ruszyło także parę nowych seriali, na których warto zawiesić oko.  Było muzycznie, choć się specjalnie nie znam, to niejeden dobry soundtrack cieszył uszy. Będę też dobrze wspominać wakacje z racji wyjazdu na Gamescom, którego nie zapomnę do końca życia. To był super czas – mimo upływających lat uśmiecham się w duchu, że kolejny raz mogłam doświadczyć tyle ciekawych rzeczy.