Wraz
z każdą kolejną odsłoną flagowego uniwersum Ubisoft karmi nas przekonaniem, że Zakon
Asasynów głosi tę jedyną, nagą prawdę stawiając nas po ich stronie. Zabieg ten
z automatu wpaja nam założenie, że to właśnie on kroczy drogą światłą i niosącą
pokój. Czas poświęcony Assassin’s Creed:
Rogue rodzi nigdy wcześniej nie postawione pytanie – co jeśli jednak jest
inaczej?
Rogue
to wyjątkowy przypadek w historii całej sagi. Jego bohaterem jest Shay Patrick Cormac,
młody członek bractwa Asasynów, który otrzymuje za zadanie odzyskanie
tajemniczego Puzdra i Manuskryptu z rąk Templariuszy. Kiedy okazuje się, że
polecona mu misja kończy się zagładą miasta Shay decyduje się porzucić Zakon
pod pretekstem jego bezlitosnych rozkazów. Tak więc rozpoczyna się opowieść,
która zachwieje powszechnym opiniom o założeniach dwóch znienawidzonych bractw.
Nie
będzie zaskoczeniem fakt, że wizualnie jest to schemat powielony któryś rok z
kolei będący co najwyżej drobnym rozwinięciem od czasu przygody Altaira. Popłyniemy
wodami znanymi już z Black Flaga,
zawalczymy w ten sam sposób co Edward, czy też okradniemy podobne magazyny. W
tym wymiarze niewiele elementów uległo zmianie, co dla mnie osobiście jest plusem, bo w poprzedniej pirackiej części zakochałam się permanentnie. W
przeciwieństwie do rzekomo lepszego jakościowo Unity nie znajdziemy tu aż tak rażących bugów utrudniających
rozgrywkę w jakikolwiek sposób. Animacja chrupnie nie raz, cienie to jakaś
masakra, ale nie zapominajmy, że to jednak jakość minionej już generacji. Nie jest to jeszcze jednak klasa, na widok
której odpadają gały.
Wraca,
oczywiście, wątek współczesny jako kontynuacja tego znanego z BF. Znowu pojawiamy
się w siedzibie Abstergo i znowu zabawiamy się w przygłupie „informatyczne”
gierki hakując systemy i odkrywając przeróżne materiały dotyczące uniwersum. Wcielamy
się w niemą, bezcielesną postać, która odgrywa wspomnienia Shaya. Nie ukrywam,
że materiał ten został już totalnie wymęczony i nie widzę sensu jego kontynuacji,
ale tak rzadko zdarzały się sekwencje z nim w roli głównej, że można nań przymknąć
oko. Motyw Cormaca z kolei rządzi się prawami tymi samymi co zawsze – skradnij,
ubij i przeskocz to czynności na porządku dziennym. Cel również jak zwykle ten
sam, i znowu, I ZNOWU ostatnie misje będą sekwencją zabójstw tych złych.
Nowości, ani rewolucji nie zaznacie tu żadnych, zatem jeśli jesteście z grona
hejterów powtarzalnych tasiemców to pewnie wynudzicie się tutaj na śmierć.
To,
co totalnie obudziło we mnie już od jakiegoś czasu uśpiony sentyment do serii to
fenomenalny soundtrack. Po raz pierwszy od kilku odsłon wraca główny motyw,
który tak zawsze szczerze wielbiłam. Nowa aranżacja konkretnie przypadła mi do
gustu budząc zapomnianą miłość do tej ścieżki dźwiękowej. Zmieniono kompozytora
na niejaką Elitsę Alexandrową, która wyjątkowo poprawnie poradziła sobie z
zadaniem. Poszczególne motywy podczas akcji, biegu czy cutscenek są bardzo
dobrze wyważone nadając odpowiedni klimat (ZNOWU w przeciwieństwie do Unity).
Wracają legendarne już szanty, które ochoczo podśpiewuję podczas różnych prac
domowych (tak, czasem mi się zdarza!), a cały OST długo rozbrzmiewał w moich
słuchawkach. Naprawdę dobry kawał ścieżki dźwiękowej.
Przygoda
Shaya może być traktowana jako całkowicie odrębna i indywidualna historia ku
komfortowi nowym i nieznającym serii graczy, natomiast weteranom okaże potężny
bagaż smaczków, nawiązań, kontynuacji i wyjaśnień drobnych wątków. Ponownie
spotkamy mojego kochanego Haythama Kenwaya, postawionego tutaj już jako Mistrza
Zakonu, czy też młodszego Achillesa oraz starszego Adewale znanych z
poprzednich części. Do grona nowych postaci historycznych dołączy James Cook, popularny
angielski żeglarz, który stanie po stronie naszego bohatera. Historię Cormaca
polecę szczególnie graczom zaznajomionym już z Unity, bo pod koniec doznamy
pewnego szoku w związku z wydarzeniem, które okaże się być powodem całej
działalności Arno Doriana.
Rogue, jako wyraz pożegnania minionej
generacji, wiernego fana serii zaskakuje w niejednym wymiarze. Pierwszym, i
chyba najważniejszym, jest fakt jego niepodzielenia fatalnego losu Unity, którego totalnie ssące
przygotowanie wynikające z olewactwa twórców oficjalnie wzniosło serię na
szczyty branżowych porażek. Historia Shaya to powrót do doskonałego Black Flaga, który dostarczył mi
dziesiątek godzin bitew morskich, plądrowania statków i eksplorowania tajemniczych
wysp. Tym razem nie było inaczej, dlatego też powrót do owej koncepcji zdecydowanie
wyszedł produkcji na dobre. Co więcej, Rogue
stanowi jedyny w swoim rodzaju przykład wizyty po drugiej stronie barykady.
Wiecznie przekonywani, że to Asasyni wyznają credo służące powszechnemu dobru
dowiadujemy się, że prawda wygląda nieco inaczej. Że fanatyczne dążenie do
wolności pod przykrywką walki ze złem okazuje
się czasem być pustą walką jedynie o zysk przy pomocy metod bliskich tym,
przeciwko którym się staje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz