Jako gracz konsolowy często odkładam zakup niektórych gier ze względu
na dość wysokie ceny. Zachowuję wstrzemięźliwość jedynie dlatego, że pewne
tytuły po prostu mogą poczekać i chętnie nabędę je po kilku-kilkunastu
miesiącach jak ich koszt zbliży się do magicznej setki peelenów. Tak było z
ostatnią przygodą Dantego – Devil May Cry, który ostatnio maksymalnie zawładnął
moim wolnym czasem. Jak cholera jednak żałuję, że nie popędziłam do sklepu w
dniu premiery.
Dobrego dobre początki
Seans pierwszej cutscenki
obiecuje mi jedno – fantastyczną, szczerą i niezobowiązującą umysłowo zabawę. Dantego
poszukuje wielki demon, ale czym tu się przejmować? Przecież można nago z rana
witać laskę w drzwiach, a po pierwszym uderzeniu potwora efekciarsko zakładać
podstawowe elementy garderoby w swojej przyczepie zmierzającej ku destrukcji. Scena
ta rozwaliła mnie totalnie, co było szczęśliwą zapowiedzią, że ani przez chwilę
nie dopadnie mnie nuda podczas obcowania z tą na maksa jajcarską produkcją.
Zakochać się w pikselach
Choć Devil May Cry nie częstuje
nas wybitnie oryginalną i wielowątkową fabułą, aczkolwiek dobrze się ją
konsumuje. Jest jednak tak naprawdę głównie dodatkiem do tej
wizualno-gameplayowej bomby. Tytuł graficznie stoi na całkiem wysokim poziomie,
choć groteskowy klimat panujący wokół odbiera możliwość porównywania całości do
innych, bardziej realistycznych gier, czy prawdziwego świata tym bardziej. Wbrew
powszechnej opinii o zniewieścieniu twardego i mega męskiego bohatera ten
zabieg wyszedł jedynie na dobre. Dante swoją facjatą modela całkiem skutecznie
przyciąga przeciwną płeć swoim zawadiackim uśmieszkiem na coverze, a tym
bardziej mega luzackim zachowaniem podczas gry. (I’m stronger! I’m better looking.) Animacja również pozostaje
niczego sobie – zadbano o japoński szczegół, pomimo, że grę produkowali Anglicy
w ich studio Ninja Theory.
Tnij i siekaj
Mamy tu jedną skutecznie
magnetyzującą rzecz nie pozwalającą odejść od konsoli. To możliwość efektownej
eliminacji obrzydliwych przeciwników coraz to nowszymi narzędziami, które
dostajemy wraz z postępem gry. W pewnym
momencie dysponujemy tak dużą ilością sprzętu
do cięcia członków, że ciężko się zdecydować czego używać, a zastosowanie ich combosów
to najczystsza z przyjemności. Kombinacje są rewelacyjne – Dante performuje je
z wdziękiem i gracją, a graczowi nigdy się to nie nudzi.
Diabelskie dźwięki
Czymś, co pozytywnie zaskakuje w
DMC, jest nietuzinkowy soundtrack. Co prawda nie zawiera wiele oryginalnych
ścieżek, jednak może się pochwalić szeroką gamą utworów autorstwa
dubstepowo-cięższych zespołów takich jak Noisia
czy Combichrist. Ten drugi nie jest
reprezentantem typowo moich gatunków, ale ich muzyka genialnie wpasowywuje
się w klimat produkcji, zwłaszcza podczas bossfightów. Całość została świetnie
dobrana do piekielnych scenerii na ekranie wzmacniając dodatkowo efekt i
właściwie tak bardzo mi się ten OST spodobał, że
słucham go teraz niemal non stop.
słucham go teraz niemal non stop.
Daję okejkę
Swoją karierę ze znaną serią
Capcomu zaczęłam od poprzedniej części oznaczonej jako czwartą, jednak dopiero od piątej odsłony maksymalnie się zauroczyłam. Atmosfera
rodem z anime bezsprzecznie zawładnęła moim sercem, a tytuł może się pochwalić rewelacyjnymi
bossami, z którymi walka była szczerą frajdą. Przez częstość cinematicsów i
regularne zdobywanie broni czyni tę grę niezdolną do wywołania nudy. Podczas
zabawy ani razu nie nachodzi człowieka zmęczenie materiału, a rewelacyjna
zabawa w skórze Dantego czyni DMC najlepszym rebootem ostatniego czasu.
(Tak, lepszym, od Tomba!)
Pewnie spora część ludu posiekałaby Cię za stwierdzenie wyższości reboota DMC nad Tombem, uważaj :D
OdpowiedzUsuńprawda, ale rzadko kiedy podzielam zdanie ogółu ;)
OdpowiedzUsuńi to się ceni ;)
Usuń