Całe życie gonił za mną pewien gatunek, którego
fenomenu nie mogłam (i nie chciałam) zrozumieć. Nigdy przy żadnym jego
przedstawicielu nie mogłam usiedzieć dłużej niż godzinę, a i tak cały ten czas
raczej zmuszałam się do gry. Nużyły mnie misje, ciężki klimat wojen i
nieustannych potyczek o szczątkowej i nieapetycznej fabule, a perspektywa
odbierała mi większe pole widzenia pozbawiając tytuł efektownych cutscenek. Battlefieldy
i inne CODy, czy po prostu FPSy za bardzo wiały sandałem, żebym mogła się z
nimi dobrze bawić. W poprzednią środę jednak w me łapska wpadł Bioshock Infinite, który
prawdopodobnie na zawsze zmienił mój sposób postrzegania tego gatunku.
Pozory mylą
Właściwie, to od
początku chciałam mieć ten grę. Po ujrzeniu setek artów, pochlebnych opinii i
nieustającego aplauzu pomyślałam, że to tytuł dla mnie. Co mnie zatem
powstrzymało? Uprzedzenie do gatunku, oczywiście. Pomyślałam więc, że zaczekam,
aż pojawi się w Plusie i wtedy na bank zatopię się w magicznej utopii i tak też
zrobiłam – no i po prostu oniemiałam z zachwytu.
Wakacje w
idealnym mieście
Bajka
dwudziestego wieku
Widok Columbii to
taki słodki deser dla dziecięcych oczu zajadany pośpiesznie w lunaparku pomiędzy
jedną atrakcją, a drugą. W momencie wyjścia z kapsuły transportującej nas do
miasta Comstocka następuje opad szczeny zmuszającej do eksploracji absolutnie każdego
zakątka. Intensywne barwy tętniące marzeniem i baśnią absolutnie zachwycają i
nie pozwalają na odejście od konsoli. Przeszukiwanie zakamarków to nie tylko
przyjemność, ale także okazja na zdobycie przydatnych supply’sów w postaci owoców
czy batoników zapełniających wskaźnik życia, specjalnych kluczy, za pomocą
których Elizabeth może nam otwierać wiele drzwi, a także intrygujących nagrań
rozszerzających naszą wiedzę na temat odwiedzanego świata. Na każdym kroku
można dostrzec ogrom pracy, jaki włożono w produkcję – mnogość różnych lokacji
fascynuje ani przez chwilę nie nudząc. Całą rozgrywkę urozmaica też towarzystwo
radosnej Elizabeth, której miny autentycznie rozczulają, a dialogi pomiędzy
nią, a Bookerem są tak bardzo kluczowe, że czasem trzeba aż przystać i
całkowicie wsłuchać się w ich wymiany zdań. Perspektywa pierwszej osoby nie
pozwala na osobne cutscenki, ale akcja zdarzeń jest naprawdę wartka nie
dostarczając znużenia podobnego innym fpsom. Grafika jest wprost przepiękna –
Elizabeth jest zrobiona w nieco bajkowej konwencji, ale sama jakość obrazu
zniewala nawet na starej poczciwej peestrójce. To, do czego mogłabym się lekko
przyczepić, jest uboga mimika postaci drugoplanowych. Przez całą opowieść
spotykamy ich sporo i np. mimo łez i rozpaczliwego głosu na ich twarzach nie
odmalowała się najmniejsza choćby emocja. Co prawda, to szczegół, ale jego
natężenie dało się odczuć.
Nie jestem
weteranem w shooterach i żeby nie skłamać – to jest pierwszy, który udało mi
się w pełni skończyć. W związku z tym nie mam zbyt wiele przykładów do
porównania, ale chyba długo nie zagram już w żadnego innego. Wkurza mnie
perspektywa pierwszej osoby, ale w tej produkcji ani przez chwilę nie pomyślałam,
żeby zakończyć permanentnie swoją przygodę z Infinite. W materii czysto gameplayowej grało mi się równie
świetnie, co konsumowało historię – bez żadnych przycinek, zwieszek, a bugów
też nie zauważyłam za wiele. Gra proponuje dość szeroki wachlarz broni i
sposobów walki. Dostajemy w łapska przeróżne giwery o designach świetnie przerobionych
na styl przedwojenny, a także ręczną rąbankę, która choć na dłuższą metę do
boju się nie nadaje, to wykazuje przydatność podczas poruszania się Sky-Linem
będącym najlepszym środkiem transportu w Columbii (niczym rollercoaster).
Czymś, co również chętnie wykorzystywałam do łupania czaszek i innych części
ciała były Vigory. To specjalne moce, które wraz z postępem z gry upgrade’ujemy
i zdobywamy nowe, a które rewelacyjnie pomagają w walce rażąc prądem czy zsyłając
na nieszczęśników chmary krwiożerczych kruków. Obok Bookera stale czuwa
Elizabeth, która ochoczo dostarcza nam apteczki ze zdrowiem, Saltsy, czy
amunicję, co sprawia, że ubijanie wrogów staje się czystą przyjemnością ani
odrobinę nie frustrując. Poza tym nasza bohaterka może się szczycić pewną fascynującą
mocą – panuje nad rozdarciami pomiędzy światami zwanymi Tears. Może nas
przenosić z jednego do drugiego, a także za ich pomocą umieszczać w różnych
miejscach pudełka z apteczkami albo amunicją. Jednak w obliczu tak bardzo intrygującej
historii czasem nawet te przyjemne bitwy nieco denerwowały (zwłaszcza pod
koniec), bo człowiek to najchętniej by już gnał dalej żeby poznać następujący
bieg wydarzeń. No ale shooter to shooter, muszą być areny i musi być
strzelanie.
Czyżby spodobał
mi się kościelny chór?
Jest jedna stara,
chrześcijańska piosenka, która nieustannie przewija się w Bioshock Infinite. Chóralna melodia Will the circle be unbroken idealnie wpasowuje się w pozornie
szczerą i pełną dobra utopię – raz nawet trafimy na moment, w którym Booker
(Troy Baker) gra na gitarze, a Elizabeth (Courtnee Draper) śpiewa. Poza tym
jednym kawałkiem nie dostrzegłam, niestety, większej ścieżki dźwiękowej, co
nieco mnie zawiodło. Rzadko kiedy coś przygrywało w tle, jedynie podczas walki
coś tam brząkało. Spodziewałoby się wielkiego OSTa po tak wielkiej grze, ale na
nieszczęście nie ma mi co rozbrzmiewać teraz w głośnikach.
Na kolana padam
Pewnie już
wszyscy słyszeli co wywołuje w ludziach zakończenie produkcji studia Irrational Games. W moim przypadku nie
było inaczej – ending rozdupił mnie na całej linii czyszcząc umysł z wszelkich
innych myśli. Jest on w istocie skomplikowany i chyba nie da się go pojąć po
jednym przejściu gry, ale zaglądnęłam w przestworza Internetów, by zasięgnąć
więcej informacji i obejrzeć ten epicki, w pełni grywalny moment jeszcze raz. Poruszamy
się bowiem niemal do samego końca z trzęsącymi się kciukami na analogach z
sekundy na sekundy wytrzeszczając oczy jeszcze bardziej. Nie ulega wątpliwości
fakt, że Ken Levine zmienił mój sposób postrzegania nudnych fpsów instalując w
tym gatunku coś nowego, coś absolutnie oryginalnego. Fabuła to główna oś
Bioshock Infinite, a jego niezwykłe zdarzenia, postaci i lokacje będą mi już na
zawsze symbolizować przepis na niebanalną opowieść.
Przypadkowo mnie tu przywiało z portalu ppe.pl i muszę powiedzieć, że to ciekawe spojrzenie na temat Bio Infinite. Okiem laika rzec by można. Całkiem zgrabnie napisane do tego (lekkie pióro), bez dłużyzn stylistycznych, konkretnie. Co najwyżej można by się przyczepić zbytnich kolokwializmów momentami, ale to nie recenzja do gazety, tylko luźna notka, także puszczam 'mimo oczu'.
OdpowiedzUsuńA, no i chamskie wręcz powtórzenie w pierwszym zdaniu (słowo 'temat') troszkę razi (sorry, to musiałem wytknąć).
Tyle odnośnie warstwy 'technicznej'.
A już bezpośrednio co do wpisu - jeżeli aż tak pozytywnie Cię zaskoczył Infinite, to koniecznie powinnaś dać szansę oryginalnemu BioShockowi. Grze wręcz już legendarnej, a w moim odczuciu grze tej generacji.
Owszem - klimat zupełnie inny. A przy iddylicznej Columbii, Rapture może wywoływać spazmatyczne ataki klaustrofobii u niektórych. Ale gra jest ze wszech mar warta każdej poświęconej jej chwili.
Takich zwrotów akcji, twistów fabularnych i otoczki próżno szukać gdzie indziej.
Przy niej Infinite wypada wręcz blado (żeby nie powiedzieć, że leży i kwiczy, hah) i wybrania się jedynie spektakularnym zakończeniem.
Do tego BioShock (mowa wciąż o jedynce) to absolutnie najlepszy system rozwoju postaci w serii (który konsekwentnie ulegał spłaszczeniu z części na część, by w Inifinte zostać doszczętnie wykastrowanym).
Rozbudowane 'zbieractwo' (scavenging), które w Infinte znów był wręcz żałośnie śmieszne i, co idzie w parze, wyrób amunicji/runsztunku (co znów w Bio 2 i Infinite wyleciało z hukiem - DLACZEGO ja się pytam?!)
No i Big Daddy... Spotkanie/a które na zawsze wryją Ci się w pamięć. I już nie puszczą.
Do tego klimat, klimat i jeszcze raz klimat. Tak różny od Columbii, ale równie dojmujący.
Cholernie mroczny, spowity mgłą bezustannej tajemnicy. Gęsty, że można by kroić...
Mógłbym tak długo.. Oj długo. Hah (zaledwie zarysowałem czubek góry lodowej)
Ale jeśli chodzi o TĘ grę to, uwierz mi, nie ma takich słów, które by w pełni odzwierciedliły jej niekwestionowaną WIELKOŚĆ. Dla mnie jest to gra kompletna w każdym aspekcie.
Absolutny majstersztyk i przebłysk geniuszu.
Ukracając swoje zapędy już - zatem jeśli Infinite tak przypadł Ci do gustu, jak to wynika z tekstu, koniecznie nadrób zaległość w postaci jedynki.
Raz, że powinno Ci to pozwolić spojrzeć szerzej na kwestię zakończenia Infinita.
A dwa, że jako gracz - nie będziesz mogła powiedzieć o sobie 'gracz kompletny' - mając tak istotną lukę w historii (wciąż jeszcze współczesnych) gier.
PS. Daj znać czy Cię przekonałem do swojej racji i co postanowisz, would you kindly? (Bioshock reference - i swoją drogą kolejny powód aby zagrać)
Przede wszystkim dzięki przeserdeczne za tak wyczerpujący komentarz, jestem głęboko wzruszona i niezwykle ucieszona, że znalazłeś czas, żeby tak wiele tu napisać :) Dziękuję!
UsuńAle po kolei odnosząc się do Twojej wypowiedzi.
Doceniam rzeczową i szczerą opinię na temat mojego stylu pisania - rzadko kiedy ktoś jest w stanie powiedzieć coś poza "fajne", "dobrze się czyta", więc duży plus za obszerną ocenę tej recenzji i postaram się ustosunkować do każdych jej elementów :)
Skoro tak bardzo chwalisz pierwszego Bioshocka, to faktycznie coś w nim musi być. Nie jesteś pierwszy, który poleca mi tę grę, więc w końcu się chyba za nią zabiorę. Mam jednak opór przed grami już kilkuletnimi, z którymi nie miałam kontaktu w czasie ich premier, więc będzie ciężko to przełamać ;) Wiadomo, o wiele słabsza grafika, mechanika niczym przedpotopowa i czasem gameplay nie do ogarnięcia. Zacznę się jednak z tym tytułem rozglądać, jeśli tak Ci przypadł do gustu! W każdym razie dzięki za złożoną rekomendację.
chociaż przyznam, że nieco mi dowaliłeś tym "laikiem", gdyż siedzę w grach już parę lat i interesuję się nimi głębiej niż przeciętny gracz, a co za tym idzie wiem o nich więcej i GRAM też więcej. Nie jestem profesjonalistą-dziennikarzem-branżowcem, ale dążę do tego i chciałabym się nimi stać. Więc jeśli czujesz się graczem o wyższej randze niż ja (na podstawie tych tekstów), to też napisz proszę w wolnej chwili co zmienić w tym aspekcie ;)
UsuńPPS. Przyznaje sie do bledu - to powtorzenie, ktore Ci 'wypomnialem' to jednak artykul wyzej ad The Last of Us (po prostu zapadlo mi w pamiec). Ale zeby nie pozostac dluznym, pozwole sobie na jeszcze jedno 'czepialstwo' (a przy okazji byc moze i uswiadomie co nieco).
OdpowiedzUsuńPiszemy 'owej' kobitce, a nie 'ow' kobitce, jak to poczynilas.
Zaimek 'ow' odmienia sie wedlug typowych zasad deklinacji jezyka polskiego. I stad 'owej' zamiast 'ow' w przypadku rzeczownika w rodzaju zenskim.
PS do PPS (haha) Pisze z tabletu - stad brak polskich znakow w tym poscie.
Oooo, dzięki, czytam swoje teksty zawsze parę razy po jego ukończeniu, ale mimo to nie zauważyłam tego powtórzenia, haha, wybacz :D już poprawiam!
UsuńJasne, czepiaj się ile tylko możesz! Uwielbiam konstruktywną krytykę pełną słusznych argumentów. I tak, słyszałam już o tej ów kobitce i też zaraz biorę to w obroty :)
W każdym razie zachęcam do komentowania tutaj wszystkiego, bo widać, że nie brak Ci gustu i obeznania, więc takie słowa takiej osoby są dla mnie cenne :)