Całe życie gonił za mną pewien gatunek, którego
fenomenu nie mogłam (i nie chciałam) zrozumieć. Nigdy przy żadnym jego
przedstawicielu nie mogłam usiedzieć dłużej niż godzinę, a i tak cały ten czas
raczej zmuszałam się do gry. Nużyły mnie misje, ciężki klimat wojen i
nieustannych potyczek o szczątkowej i nieapetycznej fabule, a perspektywa
odbierała mi większe pole widzenia pozbawiając tytuł efektownych cutscenek. Battlefieldy
i inne CODy, czy po prostu FPSy za bardzo wiały sandałem, żebym mogła się z
nimi dobrze bawić. W poprzednią środę jednak w me łapska wpadł Bioshock Infinite, który
prawdopodobnie na zawsze zmienił mój sposób postrzegania tego gatunku.
Pozory mylą
Właściwie, to od
początku chciałam mieć ten grę. Po ujrzeniu setek artów, pochlebnych opinii i
nieustającego aplauzu pomyślałam, że to tytuł dla mnie. Co mnie zatem
powstrzymało? Uprzedzenie do gatunku, oczywiście. Pomyślałam więc, że zaczekam,
aż pojawi się w Plusie i wtedy na bank zatopię się w magicznej utopii i tak też
zrobiłam – no i po prostu oniemiałam z zachwytu.
Wakacje w
idealnym mieście
W tym wypadku tej
skomplikowanej i wielowarstwowej fabuły nie da się jej opisać w pełni nie
unikając spoilerów. Na początku dowiadujemy się, że nasz bohater, Booker DeWitt
(Troy Baker, kocham cię), otrzymuje propozycję od nieznajomego nadawcy – trzeba
dostarczyć mu dziewczynę, co pozwoli wymazać dług (święte zdanie: Bring us the girl and wipe away the debt).
By wykonać tę misję zostajemy wysłani do pełnego tajemnic podniebnego miasta
Columbia gdzie rozpoczynamy poszukiwania owej kobitki. To pozornie baśniowe
wydarzenie okaże się największym punktem zwrotnym w życiu Bookera, niszcząc
przy tym gały gracza od geniuszu twistów i niesamowicie dobrze zaplanowanej
linii wydarzeń.
Bajka
dwudziestego wieku
Widok Columbii to
taki słodki deser dla dziecięcych oczu zajadany pośpiesznie w lunaparku pomiędzy
jedną atrakcją, a drugą. W momencie wyjścia z kapsuły transportującej nas do
miasta Comstocka następuje opad szczeny zmuszającej do eksploracji absolutnie każdego
zakątka. Intensywne barwy tętniące marzeniem i baśnią absolutnie zachwycają i
nie pozwalają na odejście od konsoli. Przeszukiwanie zakamarków to nie tylko
przyjemność, ale także okazja na zdobycie przydatnych supply’sów w postaci owoców
czy batoników zapełniających wskaźnik życia, specjalnych kluczy, za pomocą
których Elizabeth może nam otwierać wiele drzwi, a także intrygujących nagrań
rozszerzających naszą wiedzę na temat odwiedzanego świata. Na każdym kroku
można dostrzec ogrom pracy, jaki włożono w produkcję – mnogość różnych lokacji
fascynuje ani przez chwilę nie nudząc. Całą rozgrywkę urozmaica też towarzystwo
radosnej Elizabeth, której miny autentycznie rozczulają, a dialogi pomiędzy
nią, a Bookerem są tak bardzo kluczowe, że czasem trzeba aż przystać i
całkowicie wsłuchać się w ich wymiany zdań. Perspektywa pierwszej osoby nie
pozwala na osobne cutscenki, ale akcja zdarzeń jest naprawdę wartka nie
dostarczając znużenia podobnego innym fpsom. Grafika jest wprost przepiękna –
Elizabeth jest zrobiona w nieco bajkowej konwencji, ale sama jakość obrazu
zniewala nawet na starej poczciwej peestrójce. To, do czego mogłabym się lekko
przyczepić, jest uboga mimika postaci drugoplanowych. Przez całą opowieść
spotykamy ich sporo i np. mimo łez i rozpaczliwego głosu na ich twarzach nie
odmalowała się najmniejsza choćby emocja. Co prawda, to szczegół, ale jego
natężenie dało się odczuć.
Na nowo kocham
strzelać
Nie jestem
weteranem w shooterach i żeby nie skłamać – to jest pierwszy, który udało mi
się w pełni skończyć. W związku z tym nie mam zbyt wiele przykładów do
porównania, ale chyba długo nie zagram już w żadnego innego. Wkurza mnie
perspektywa pierwszej osoby, ale w tej produkcji ani przez chwilę nie pomyślałam,
żeby zakończyć permanentnie swoją przygodę z Infinite. W materii czysto gameplayowej grało mi się równie
świetnie, co konsumowało historię – bez żadnych przycinek, zwieszek, a bugów
też nie zauważyłam za wiele. Gra proponuje dość szeroki wachlarz broni i
sposobów walki. Dostajemy w łapska przeróżne giwery o designach świetnie przerobionych
na styl przedwojenny, a także ręczną rąbankę, która choć na dłuższą metę do
boju się nie nadaje, to wykazuje przydatność podczas poruszania się Sky-Linem
będącym najlepszym środkiem transportu w Columbii (niczym rollercoaster).
Czymś, co również chętnie wykorzystywałam do łupania czaszek i innych części
ciała były Vigory. To specjalne moce, które wraz z postępem z gry upgrade’ujemy
i zdobywamy nowe, a które rewelacyjnie pomagają w walce rażąc prądem czy zsyłając
na nieszczęśników chmary krwiożerczych kruków. Obok Bookera stale czuwa
Elizabeth, która ochoczo dostarcza nam apteczki ze zdrowiem, Saltsy, czy
amunicję, co sprawia, że ubijanie wrogów staje się czystą przyjemnością ani
odrobinę nie frustrując. Poza tym nasza bohaterka może się szczycić pewną fascynującą
mocą – panuje nad rozdarciami pomiędzy światami zwanymi Tears. Może nas
przenosić z jednego do drugiego, a także za ich pomocą umieszczać w różnych
miejscach pudełka z apteczkami albo amunicją. Jednak w obliczu tak bardzo intrygującej
historii czasem nawet te przyjemne bitwy nieco denerwowały (zwłaszcza pod
koniec), bo człowiek to najchętniej by już gnał dalej żeby poznać następujący
bieg wydarzeń. No ale shooter to shooter, muszą być areny i musi być
strzelanie.
Czyżby spodobał
mi się kościelny chór?
Jest jedna stara,
chrześcijańska piosenka, która nieustannie przewija się w Bioshock Infinite. Chóralna melodia Will the circle be unbroken idealnie wpasowuje się w pozornie
szczerą i pełną dobra utopię – raz nawet trafimy na moment, w którym Booker
(Troy Baker) gra na gitarze, a Elizabeth (Courtnee Draper) śpiewa. Poza tym
jednym kawałkiem nie dostrzegłam, niestety, większej ścieżki dźwiękowej, co
nieco mnie zawiodło. Rzadko kiedy coś przygrywało w tle, jedynie podczas walki
coś tam brząkało. Spodziewałoby się wielkiego OSTa po tak wielkiej grze, ale na
nieszczęście nie ma mi co rozbrzmiewać teraz w głośnikach.
Na kolana padam
Pewnie już
wszyscy słyszeli co wywołuje w ludziach zakończenie produkcji studia Irrational Games. W moim przypadku nie
było inaczej – ending rozdupił mnie na całej linii czyszcząc umysł z wszelkich
innych myśli. Jest on w istocie skomplikowany i chyba nie da się go pojąć po
jednym przejściu gry, ale zaglądnęłam w przestworza Internetów, by zasięgnąć
więcej informacji i obejrzeć ten epicki, w pełni grywalny moment jeszcze raz. Poruszamy
się bowiem niemal do samego końca z trzęsącymi się kciukami na analogach z
sekundy na sekundy wytrzeszczając oczy jeszcze bardziej. Nie ulega wątpliwości
fakt, że Ken Levine zmienił mój sposób postrzegania nudnych fpsów instalując w
tym gatunku coś nowego, coś absolutnie oryginalnego. Fabuła to główna oś
Bioshock Infinite, a jego niezwykłe zdarzenia, postaci i lokacje będą mi już na
zawsze symbolizować przepis na niebanalną opowieść.