Ahoj! Powracam po dłuższej przerwie spowodowanej przestawianiem się na
tryb studenta. W międzyczasie udało mi się w końcu urwać swoją kopię Saints Row
IV i naszły mnie pewne przemyślenia. Czemu wciąż istnieje tyle gier, które nie
potrafią robić funu tak dobrze jak produkcje Volition?
Zastanawialiście się kiedyś do
czego służą gry wideo? Odpowiedź wydaje się prosta – dla zabawy. To dla
rozrywki i odprężenia udajemy się w światy wirtualne, by zapomnieć o
rzeczywistym. Jednak jeśli chcielibyśmy głębiej zanurzyć się w temat to
napotkamy całkiem interesujące zjawisko. Indyczki, samograje i inne ambitne
produkcje ochoczo zalewają rynek swoją bogatą ofertą tytułów noszących miano
wysoce emocjonujących i zapadających pamięć. Ogromnie mnie to cieszy, że gry
wychodzą z getta i reprezentują coś więcej niż bezmyślne strzelanki i bieganki,
aczkolwiek smuci mnie fakt, że zapomina się też o tych gatunkach, które
domyślnie miały dawać tą pożądaną przez zabieganego człowieka rozrywkę.
Saints Row IV ma w głębokim
poważaniu jakikolwiek sens tego świata. Tu znajdziesz wszystko i nic. Fabuła to
klasyk najazdu obcych na Ziemię, ale sposób wykonania nie pozwala na zejście
szerokiego uśmiechu z twarzy. Poziom tekstów i gagów nie zwalnia ani na chwilę,
co nieprawdopodobnie poprawia humor, a sprytne nawiązania do różnych innych
produkcji dodatkowo cieszy. Matrix? Proszę uprzejmie – przez całą grę
znajdujesz się w symulacji należącej do obcych. Mass Effect? Ależ oczywiście.
Pokierujesz statkiem kosmicznym swobodnie się po nim poruszając i nawiązując
relacje z resztą załogi, a także z Wheatleyem z Portala. Nie braknie też elementów
gier tekstowych znanych głównie naszym dalekim przodkom, ale i tutaj kres beki
trudno znaleźć. Ale to oczywiście nie wszystko. Zróżnicowanie questów jest bardzo
duże i wszystkie są nastawione na potężną dawkę humoru. Rozwałki, sterowanie
mechem, strzelanie z przedziwnych broni, rzucanie się pod samochód dla pieniędzy.
Dzień jak co dzień.
Szkoda jednak, że takie produkcje
cechuje niespecjalnie wielozerowy budżet. Widać to po raz kolejny, w grafice
zwłaszcza, która nie dość, że nie zmieniła się od poprzedniej części ani o
piksel, to jeszcze zakrawa o skandal w porównaniu do innych gier z 2013 roku.
To wciąż nie przeszkadza w zabawie jakoś specjalnie, ale w ramach równowagi
znowu znajdziemy tu bogate narzędzie customizacji postaci, której mi osobiście
zabrakło w grze-legendzie GTA. Tytuł pozwala mi na stworzenie wyrąbanego w
kosmos przystojniachy, dla którego z dodatkową chęcią się wraca przed konsolę.
To dla mnie naprawdę istotna funkcja, zwłaszcza, że fabularnie nasz
protagonista nie jest konkretną postacią, a po prostu Bossem, lub też
panem/panią Prezydent, więc nie ma to najmniejszego znaczenia jak będzie
wyglądał, ważne, żeby nam się podobało. Kolejny argument do megafunu za nami, bo
chyba nie powiecie, że więcej zabawy jest już przy gotowej postaci?
Nasza branża mknie teraz w nieco
innym kierunku, niż kilkadziesiąt lat temu. Dzięki prostej grafice gry dawały
zazwyczaj tylko radość i relaks bez większych okazji do nostalgii. Dzisiaj
natomiast deweloperzy ścigają się w wydawnictwie coraz to bardziej lub mniej
ambitnych tytułów stojąc nad nami mentalnie i żądając wybuchów emocji. Bardzo
mnie to cieszy, że mogę się wyciszyć przy Journey, czy też doświadczyć cudzych
uczuć zgłębiając się w Heavy Rain. Ale gdzie te produkcje, które dają po prostu
dziką radość z oferowanego szaleństwa, które nie usiłują stać się bezsensownym
wyciskaczem łez? Saints Row jest właśnie taką serią. Choć nie reprezentuje sobą
nic mądrego to słusznie pozwala zniknąć na parę godzin z jedynymi emocjami
jakimi są nieograniczone pokłady radochy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz