19 października 2014

Dawno temu w Steelport

Ahoj! Powracam po dłuższej przerwie spowodowanej przestawianiem się na tryb studenta. W międzyczasie udało mi się w końcu urwać swoją kopię Saints Row IV i naszły mnie pewne przemyślenia. Czemu wciąż istnieje tyle gier, które nie potrafią robić funu tak dobrze jak produkcje Volition?





Zastanawialiście się kiedyś do czego służą gry wideo? Odpowiedź wydaje się prosta – dla zabawy. To dla rozrywki i odprężenia udajemy się w światy wirtualne, by zapomnieć o rzeczywistym. Jednak jeśli chcielibyśmy głębiej zanurzyć się w temat to napotkamy całkiem interesujące zjawisko. Indyczki, samograje i inne ambitne produkcje ochoczo zalewają rynek swoją bogatą ofertą tytułów noszących miano wysoce emocjonujących i zapadających pamięć. Ogromnie mnie to cieszy, że gry wychodzą z getta i reprezentują coś więcej niż bezmyślne strzelanki i bieganki, aczkolwiek smuci mnie fakt, że zapomina się też o tych gatunkach, które domyślnie miały dawać tą pożądaną przez zabieganego człowieka rozrywkę.

Saints Row IV ma w głębokim poważaniu jakikolwiek sens tego świata. Tu znajdziesz wszystko i nic. Fabuła to klasyk najazdu obcych na Ziemię, ale sposób wykonania nie pozwala na zejście szerokiego uśmiechu z twarzy. Poziom tekstów i gagów nie zwalnia ani na chwilę, co nieprawdopodobnie poprawia humor, a sprytne nawiązania do różnych innych produkcji dodatkowo cieszy. Matrix? Proszę uprzejmie – przez całą grę znajdujesz się w symulacji należącej do obcych. Mass Effect? Ależ oczywiście. Pokierujesz statkiem kosmicznym swobodnie się po nim poruszając i nawiązując relacje z resztą załogi, a także z Wheatleyem z Portala. Nie braknie też elementów gier tekstowych znanych głównie naszym dalekim przodkom, ale i tutaj kres beki trudno znaleźć. Ale to oczywiście nie wszystko. Zróżnicowanie questów jest bardzo duże i wszystkie są nastawione na potężną dawkę humoru. Rozwałki, sterowanie mechem, strzelanie z przedziwnych broni, rzucanie się pod samochód dla pieniędzy. Dzień jak co dzień.

Szkoda jednak, że takie produkcje cechuje niespecjalnie wielozerowy budżet. Widać to po raz kolejny, w grafice zwłaszcza, która nie dość, że nie zmieniła się od poprzedniej części ani o piksel, to jeszcze zakrawa o skandal w porównaniu do innych gier z 2013 roku. To wciąż nie przeszkadza w zabawie jakoś specjalnie, ale w ramach równowagi znowu znajdziemy tu bogate narzędzie customizacji postaci, której mi osobiście zabrakło w grze-legendzie GTA. Tytuł pozwala mi na stworzenie wyrąbanego w kosmos przystojniachy, dla którego z dodatkową chęcią się wraca przed konsolę. To dla mnie naprawdę istotna funkcja, zwłaszcza, że fabularnie nasz protagonista nie jest konkretną postacią, a po prostu Bossem, lub też panem/panią Prezydent, więc nie ma to najmniejszego znaczenia jak będzie wyglądał, ważne, żeby nam się podobało. Kolejny argument do megafunu za nami, bo chyba nie powiecie, że więcej zabawy jest już przy gotowej postaci?

Nasza branża mknie teraz w nieco innym kierunku, niż kilkadziesiąt lat temu. Dzięki prostej grafice gry dawały zazwyczaj tylko radość i relaks bez większych okazji do nostalgii. Dzisiaj natomiast deweloperzy ścigają się w wydawnictwie coraz to bardziej lub mniej ambitnych tytułów stojąc nad nami mentalnie i żądając wybuchów emocji. Bardzo mnie to cieszy, że mogę się wyciszyć przy Journey, czy też doświadczyć cudzych uczuć zgłębiając się w Heavy Rain. Ale gdzie te produkcje, które dają po prostu dziką radość z oferowanego szaleństwa, które nie usiłują stać się bezsensownym wyciskaczem łez? Saints Row jest właśnie taką serią. Choć nie reprezentuje sobą nic mądrego to słusznie pozwala zniknąć na parę godzin z jedynymi emocjami jakimi są nieograniczone pokłady radochy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz