Myśleliście kiedyś o
tym, jak wyglądałby mix Harry’ego Pottera i Matriksa? Nie wiem jak Wy, ale
zaraz po usłyszeniu takiego porównania pognałam do księgarni, by przekonać się
o jego prawdziwości kupując debiutancką powieść S. J. Kincaid – Insignia (po polsku debilne Insygnia. Wojny światów.). Zetknęłam się
bowiem z najprawdziwiej pozytywnym zaskoczeniem.
Z góry mówię, że nie należy
sugerować się opisem podanym przez wydawnictwo na tyle książki, bo w istocie
nie oddaje w żadnej mierze fabuły ani akcji powieści. W skrócie mówiąc, jest to
opowieść o pryszczatym chłopcu, nieudaczniku, ciąganym wiecznie po kasynach
przez ojca-hazardzistę. Jest jednak coś,
w czym niewielu może mu się równać – są to gry wideo. Pewnego dnia, kiedy Tom kolejny
raz kosi rywali w salonie gier przychodzi do niego generał Marsh prosto z
siedziby wojska amerykańskiego i obserwując jego sukcesy proponuje mu
dołączenie do elitarnej Wieży Pentagonu, gdzie nastolatkowie mierzą się w
symulacjach z wrogimi państwami w kosmosie za pomocą wszczepianych im
procesorów korowych do mózgów, masterujących ich skille i dodających nowe.
Temacik miód.
To typowa powieść young adult, która każdemu szanującemu
się fanowi sci-fi powinna przypaść do gustu, gdyż poza wstawkami bohaterów nt.
właśnie różnych serii typu Star Trek cechuje ją łatwość odbioru, czyli banalny,
prosty język, który wchodzi jak masełko.
Należy też pochwalić autorce jej
całkiem oryginalną główną postać. Mimo, że całość rzeczywiście nosi
naleciałości serii J. K. Rowling, to Thomas Raines wydaje się o wiele
barwniejszy od Harry’ego Pottera. Chłopak jest bardzo waleczny, a także niesłychanie pyskaty i arogancki, co
wbrew pozorom dodaje mu propsów do sympatii czytelnika. Nie raz zdarzało się mu
być niemiłym dla innych lub robić coś jedynie dla własnej korzyści. Ma także
poczucie humoru i ogólnie wyraźnie zarysowany charakterek, którego zazwyczaj
brakuje protagonistom. Jego przyjaciele oraz całość postaci z kolejnych planów
również zasługują na naszą uwagę, gdyż ładnie widać ich unikatowość i dostrzegalnie
wykreowaną osobowość. Wydawać by się mogło, że się czepiam, ale spójrzcie na
taki Twilight i znajdźcie mi chociaż
jedną propostać!
Podobają mi się także zabawne
wstawki jak żarty Toma i Vika, przez co widać, że to książka z jajem, których
również dość mało na rynku. Nie bez powodu na skrzydełku okładki widnieje
informacja o wykupionych prawach do filmu, którego z niecierpliwością już
wyczekuję, choć nie wykluczam kolejnej crapowej ekranizacji, których ostatnio
przesyt. Jedyne do czego mogłabym się w tej powieści przyczepić to brak
wyraźnego i właściwie stałego wroga. Na końcu spotyka Was zmieszanie, że
brakuje tu takiego wiecznego Voltemorta. Ale w praktyce ten zabieg ma też pewne
zalety.
Chyląc się ku zwieńczeniu tekstu,
ślę najszczerszą rekomendację Insygni każdemu
wytrawnemu graczowi, fanowi sci-fi, a także zapaleńcom młodzieżowej literatury.
Ostatnie zdanie przeczytałam z szerokim uśmiechem na twarzy i lekkim
smutkiem, że dla mnie ta historia dobiegła końca. Jeśli jeszcze nie mieliście
okazji dać się jej porwać, to szczerze Wam zazdroszczę, że ten moment jeszcze
przed Wami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz